Choć wśród projektantów sprzętu grającego nie brakuje ekscentryków, szaleńców i oszołomów, niewielu zdołało swoimi oryginalnymi pomysłami zadziwić świat do tego stopnia, aby ich nazwisko było kojarzone równie dobrze, a w niektórych kręgach nawet lepiej niż firma, pod której skrzydłami działali. Nawet jeśli uważacie się za doświadczonych audiofilów, założę się, że mielibyście problem z dopasowaniem nazwisk konstruktorów do znanych wszystkim marek, o ile oczywiście nie jest to jedno i to samo, jak w przypadku Cardasa, McIntosha, Kimbera czy Dana D'Agostino. Zdziwiłbym się jednak, gdybyście - mając się za audiofilów - nie wiedzieli, kim był i co takiego stworzył Franco Serblin. Niestety nie miałem okazji go poznać, ale musiał to być niezwykle utalentowany i charyzmatyczny jegomość. Melomani szaleli za jego kolumnami, a koledzy po fachu albo szczerze podziwiali, albo kompletnie lekceważyli jego projekty. Nie jest tajemnicą, że Franco miał w głębokim poważaniu parametry i pomiary. Podczas gdy konkurencja zmierzała w stronę projektowania komputerowego, próbując rozwiązać wszystkie problemy związane z reprodukcją dźwięku za pomocą nauki, założyciel firmy Sonus Faber polegał na własnych uszach i skupiał się na tym, co podpowiadała mu intuicja. Miał wrodzony talent i ufał mu bezgranicznie. Tworząc swoje kolejne dzieła, wolał słuchać niż analizować wykresy. To, że stworzone przez niego zestawy głośnikowe wyglądają wspaniale i do dziś budzą podziw swoją formą, nie ulega wątpliwości. O wiele ważniejsze jest jednak to, czego nie widać na zdjęciach - dźwięk. A ten zdaniem większości audiofilów jest wyjątkowy, hipnotyzujący, niepowtarzalny. Nic dziwnego, że dzieło pana Serblina jest dziś kontynuowane i to nie tylko przez firmę, której poświęcił ponad trzydzieści lat, ale także przez inne, mniejsze manufaktury założone i prowadzone przez jego krewnych. Jedną z nich jest Serblin & Son.
Tellurium Q to prawdziwy fenomen nie tylko w świecie audiofilskich kabli, ale w branży hi-fi w ogóle. Oto mamy bowiem firmę specjalizującą się w produkcji dość niszowych akcesoriów, utrzymjującą ich konstrukcję w wielkiej tajemnicy i dzielącą się z klientami zaledwie strzępkami informacji, które być może mają, a być może nie mają związku z samymi przewodami, do tego wchodzącą na rynek zdominowany przez doświadczonych, dobrze rozpoznawalnych graczy, a początkowo nie posiadającą nic poza ciekawymi produktami i enigmatycznym hasłem o walce ze zniekształceniami fazowymi. Pachnie porażką? Nie, wprost przeciwnie. Losy brytyjskiej manufaktury potoczyły się tak, jakby jej założyciele mieli w piwnicy wielkie beczki z eliksirem szczęścia. Niemal od razu posypały się entuzjastyczne recenzje i nagrody, klienci szybko zaczęli interesować się okablowaniem Tellurium Q, kupować je i napędzać machinę sukcesu swoimi opiniami, a stojący za całym przedsięwzięciem Geoff Merrigan został już dwukrotnie zaproszony do pałacu Buckingham, aby odebrać biznesową nagrodę Królowej Brytyjskiej - Queen's Awards for Enterprise. Gdybym obserwował to z boku, zapewne doszedłbym do wniosku, że jest to jakiegoś rodzaju spisek, gdzie kable są produkowane tanimi metodami z materiałów gorszych niż w sprzedawanych na metry drutach z marketu budowlanego, natomiast cały hajp bierze się z tego, że recenzenci za każdym razem wraz z kablami otrzymują worek siana, a klienci najzwyczajniej w świecie nie są w stanie ocenić, czy kable są dobre, czy złe, bo i tak nie mają wystarczająco dobrego sprzętu, brakuje im doświadczenia, a często nawet nie chce im się wypożyczyć choćby dwóch czy trzech innych przewodów, aby przeprowadzić odsłuchy porównawcze. I żeby nie było, piszę to bez krzty sarkazmu. Istnieją tylko dwa problemy. Pierwszy - sam jestem recenzentem i nigdy jeszcze worka siana z paczki nie wyjąłem. Drugi - te kable jednak, kurza stopa, nie są takie złe. Może więc i w tym wypadku najprostsze wytłumaczenie jest najlepsze
Unison Research to jeden z najbardziej cenionych producentów wzmacniaczy lampowych i hybrydowych. Włoska firma jest z nimi utożsamiana tak mocno, że próby wprowadzenia na rynek innych urządzeń, takich jak odtwarzacze płyt kompaktowych, przedwzmacniacze gramofonowe, wzmacniacze słuchawkowe czy gramofony, spotykają się z mieszanymi reakcjami, zupełnie jakby większość klientów oczekiwała od Unisona tylko kolejnych nietuzinkowych piecyków. Sukcesem zakończyło się tylko podejście do zestawów głośnikowych, ale być może tylko dlatego, że tym działem zajmuje się inna marka - Opera Loudspeakers. Obie dzielą tę samą fabrykę, mieszczącą się w przemysłowej dzielnicy malowniczego miasta Treviso. O ile w swoich źródłach i wzmacniaczach hybrydowych Unison Research trzyma się jednej, swoją drogą dość powściągliwej jak na włoską manufakturę koncepcji stylistycznej, o tyle jego lampowce to już prawdziwy odjazd. W wielu modelach pojawiały się oryginalne pomysły, których później nie kontynuowano, takie jak chociażby radiatory przypominające skrzydła czy ozdobne panele wykonane ze szkła odpornego na działanie wysokich temperatur. W chwili obecnej oprócz flagowego wzmacniacza Absolute 845 w zakładce z lampowymi integrami znajdziemy aż dziesięć innych konstrukcji - Simply Italy, Triode 25, S6, Preludio, Sinfonia, Performance, Sinfonia Anniversary, Performance Anniversary, SH (który jest wzmacniaczem słuchawkowym i znalazł się tu chyba tylko dlatego, że nie było dla niego lepszego miejsca) oraz Simply 845. Z wieloma z nich miałem przyjemność się zapoznać, a z jednym witam się każdego dnia. Do odsłuchu tych największych jakoś mi się nie spieszyło, ale wreszcie się przełamałem, a skoro tak bardzo spodobał mi się maleńki Preludio, postanowiłem "przeskoczyć" Sinfonię i wziąć na warsztat potężny model Performance Anniversary.
Nieco ponad sześć lat temu miałem przyjemność testować jedne z najlepszych słuchawek wokółusznych, jakie dotychczas przewinęły się przez naszą redakcję - Final Audio Design D8000. Od początku wiadomo było, że japońska manufaktura wytoczyła ze swojego arsenału potężne działo, ponieważ nowy model flagowy wyposażono w autorskie przetworniki planarne z ciekawym systemem AFDS, polegającym na kontrolowaniu ruchu cieniutkiej membrany z użyciem ciśnienia powietrza wytwarzanego przez nią samą. Już przekopując się przez materiały prasowe i dokumentację techniczną, miało się pewność, że będzie to ciekawy, dopracowany sprzęt. Pamiętam, że konstrukcja pałąka, prowadnic i mocowań muszli trochę mnie rozczarowała, bo wszystkie te elementy skopiowano ze starszych modeli, od których D8000 były przecież znacznie, ale to znacznie droższe. Nie zawiodłem się jednak na brzmieniu. Od razu było słychać dwie rzeczy - po pierwsze, że Japończycy naprawdę się postarali i nie wprowadzili tego modelu do swojej oferty tylko po to, aby dołączyć do elitarnego grona producentów nauszników planarnych, a po drugie, że nowy flagowiec jest nie tylko bardzo, bardzo dobry, ale także stworzony z myślą o słuchaniu muzyki, a nie rozbieraniu jej na części pierwsze i przeprowadzaniu autopsji każdej sekundy odtwarzanego utworu. D8000 sprawiły, że grono fanów japońskiej firmy wyraźnie się poszerzyło i choć daleki jestem od dzielenia klientów na lepszych i gorszych, można powiedzieć, że w dużej mierze właśnie za sprawą tego modelu Final Audio Design stał się obiektem rozmów i rozważań prawdziwych koneserów - ludzi śledzących wszystkie hi-endowe premiery, a nawet nieoficjalne plotki, dysponujących dużą wiedzą i doświadczeniem, odwiedzających największe wystawy sprzętu stereo, skłonnych poświęcić dla swojej pasji naprawdę wiele.
Coraz dłuższy dzień i rosnąca temperatura to dla mnie jasny sygnał, że już niedługo, za kilka tygodni przyjdzie mi się pożegnać z słuchawkami nausznymi i na nowo zaprzyjaźnić się z dokanałówkami, które towarzyszyć mi będą przez kolejne pół roku. Wiem, wiem - audiofile generalnie nie przepadają za pchełkami, a już w szczególności tymi, których można używać bezpośrednio ze smartfonem czy komputerem, a nie w połączeniu z wysokiej jakości przetwornikiem, DAP-em lub sprzętem stacjonarnym. Kiedy jednak już na początku kwietnia temperatura przekracza 25 °C, człowiek chce wyjść na zewnątrz, cieszyć się wolnością i nie targać ze sobą kolejnych urządzeń połączonych srebrnymi kablami. I niby swojego faworyta wśród tego typu słuchawek w postaci Final Audio Design ZE8000 znalazłem rok temu, ale z drugiej strony wiadomo, że nie można stać w miejscu, trzeba eksperymentować i szukać nowych rozwiązań. Idealnym momentem do tego typu działania i przetestowania kanałówek przed sezonem była premiera najnowszego dziecka Sennheisera, czyli modelu Momentum True Wireless 4.
Revival Audio to młodziutka, bo założona zaledwie trzy lata temu firma specjalizująca się w produkcji zestawów głośnikowych. Niektórym audiofilom jej nazwa jeszcze niewiele mówi, co wydaje się zupełnie zrozumiałe, za to oferowane przez nią kolumny wydają się wyjątkowo dojrzałe, przemyślane i dopracowane. Nie jest to przypadek, bowiem za całym przedsięwzięciem stoją dwaj przyjaciele z ogromnym doświadczeniem w branży audio - Daniel Emonts i Jacky Lee. Pierwszy jest projektantem, który może się pochwalić ponad 30-letnim doświadczeniem w pracy dla znanych marek audiofilskich, takich jak Focal czy Dynaudio. Co więcej, w obu firmach zajmował wysokie stanowisko, zasadniczo kierując pracami nad wszystkimi nowymi modelami, w związku z czym miał dostęp do nowych technologii i patentów, z których znaczna część powstała z jego inicjatywy. Drugi z założycieli francuskiej manufaktury jest Tajwańczykiem mieszkającym obecnie w Szwajcarii. Jacky Lee nadzoruje biznesową stronę przedsięwzięcia i ma do tego kompetencje, ponieważ wcześniej zajmował się takimi sprawami w Dynaudio i IBM-ie. Katalog Revival Audio wciąż jest dość ascetyczny, ale braki ilościowe z nawiązką nadrabiane są pomysłowością i jakością dostępnych konstrukcji. Kluczową rolę w ofercie pełni seria Atalante, która dotychczas składała się z zaledwie dwóch modeli - dużych monitorów Atalante 5, które mogą pracować zarówno na podłodze, jak i na niewysokich standach, oraz znacznie mniejszych, typowo podstawkowych głośników Atalante 3. Gabarytowa różnica między tymi zestawami jest tak duża, że niedługo po wprowadzeniu na rynek tańszej serii Sprint założyciele Revival Audio zaprezentowali "coś pomiędzy" - Atalante 4.
iFi Audio to marka, która pierwotnie miała być swego rodzaju eksperymentem, pobocznym projektem ludzi związanych z firmą Abbingdon Music Research, Zasłynęła ona między innymi pięknymi, ładowanymi od góry odtwarzaczami płyt kompaktowych. Dziś mało kto pamięta już o macierzystej manufakturze, za to o iFi Audio słyszał prawie każdy, kto choć raz w życiu interesował się niewielkimi, sprytnymi i przystępnymi cenowo urządzeniami, takimi jak biurkowe wzmacniacze słuchawkowe czy przetworniki cyfrowo-analogowe do użytku mobilnego. Można odnieść wrażenie, że w sukces miniaturowych klocków tej marki w pewnym momencie przerósł nawet jej twórców, ale katalog systematycznie się rozrastał, a jedynym problemem było zapewnienie ciągłości dostaw, bo o sprzedaż nie było się co martwić. Konstruktorzy trzymali się jednak jednego tematu. Mniejszy przetwornik, odrobinę większy i nieznacznie droższy przetwornik, kolejny wzmacniacz słuchawkowy, mniejszy wzmacniacz słuchawkowy zasilaniem akumulatorowym, przedwzmacniacz gramofonowy, jeszcze jeden przetwornik w innej obudowie... Wszystkie te urządzenia wciąż były atrakcyjne, przyciągały uwagę funkcjonalnością, ale po kilku latach takiej zabawy zacząłem myśleć, że poza zmianą kości na nowocześniejsze i odważniejszymi kształtami obudowy nic się tu już nie zmieni. Krótko mówiąc, wydawało się, że firma nie ma pomysłu na rozwój, nie chce zmieniać przepisu, który przyniósł jej taki sukces albo nie wie, co trzeba zrobić, aby wskoczyć na wyższy poziom. W pewnym momencie te drzwi wreszcie zostały wyważone. W ofercie iFi Audio pojawiły się urządzenia droższe od tych standardowych o rząd wielkości - Pro iCAN Signature i Pro iDSD Signature. Zaawansowany technicznie, aspirujący do hi-endu wzmacniacz słuchawkowy kosztuje obecnie 10999 zł, a flagowy przetwornik cyfrowo-analogowy - 15999 zł. Pod względem ceny oba te modele przebił jednak kolejny, bardzo nietypowy klocek - iCAN Phantom.
Perlisten to amerykański producent zaawansowanych i technicznie kolumn głośnikowych oraz subwooferów przeznaczonych zarówno do systemów stereo, jak i kina domowego. Firma została założona w 2016 roku przez inżynierów z wieloletnim doświadczeniem. Dyrektorem generalnym i współzałożycielem Perlisten Audio jest Daniel Roemer, działający w branży audio już 25 lat i specjalizujący się w nowych metodach pomiarowych oraz modelowaniu systemów akustycznych i pomiarowych. Doświadczenie zdobył pracując w takich firmach jak NHT, Acoustic Research i Advent, a następnie MITek Corporation, gdzie był szefem działu R&D.Co ciekawe, pracował również dla takich marek jak Aston Martin, Land Rover and Ford, a gdzieś po drodze zaprojektował kilka wysokiej klasy wzmacniaczy słuchawkowych. Jego partnerem jest Lars Johansen, który ponad 30 lat pracował dla takich marek jak JBL, Harman Kardon, Jamo, a ostatnio w M&K Sound. Panowie twierdzą, że udało im się stworzyć zupełnie nową koncepcję audio, opartą na słuchaniu percepcyjnym (sama nazwa firmy jest połączeniem słów "perceptual listening"). Brzmi tajemniczo, ale jeśli dobrze rozumiem, chodzi po prostu o stworzenie sprzętu wykorzystującego najnowocześniejsze zdobycze techniki po to, aby zadowolić ludzkie zmysły. Obaj dżentelmeni musieli mocno wierzyć w swoją wizję, bo przez trzy, a może nawet cztery lata po założeniu firmy prowadzili właściwie tylko prace przygotowawcze i projektowe. Nawiązywali kontakty, prowadzili symulacje, uzyskiwali certyfikaty, definiowali cele. Kiedy jednak pokazali światu swoje pierwsze produkty, posypały się zachwyty, nagrody, ochy i achy. W kalendarium na swojej stronie internetowej początkowo wymieniali najważniejsze wyróżnienia, ale już w 2021 roku napisali po prostu "multiple global awards" (wiele światowych nagród). Zupełnie jakby już rok po rozpoczęciu dostaw stracili rachubę. Co jest źródłem tego fenomenu?
Nie lubię, gdy recenzja sprzętu grającego zaczyna się od informacji biznesowych - która firma przejęła którą, kto został prezesem, kto ma teraz większościowy pakiet akcji i jak dużą wypłacił sobie dywidendę. Nie po to, u licha, wchodzi się na strony magazynów dla audiofilów i melomanów, aby czytać o takich bzdurach. Zasadę tę naginam tylko wtedy, gdy konsekwencje owych strategicznych posunięć stają się istotne dla klientów, a w tym przypadku historia jest nie tylko ciekawa, ale też całkiem zabawna. Wytrzymajcie, proszę, bo warto. Trzy lata temu Sennheiser sprzedał swój dział produktów konsumenckich szwajcarskiej firmie Sonova, specjalizującej się w produkcji sprzętu do ochrony słuchu - od aparatów słuchowych przez implanty ślimakowe po bezprzewodowe rozwiązania komunikacyjne. Fani niemieckiej marki - jednej z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych w branży słuchawkowo-mikrofonowej - nie przyjęli tych wieści z entuzjazmem. I choć pogłoski o rychłym końcu Sennheisera okazały się przesadzone, działania najważniejszego z punktu widzenia klientów działu produktów konsumenckich były ostatnio nakierowane na słuchawki dokanałowe. Być może Szwajcarzy postanowili wykorzystać swój know-how, a może po prostu doszli do wniosku, że skoro już zainwestowali w taką perełkę, zaczną od razu maksymalizować zyski, uderzając tam, gdzie panuje największy ruch. Były też, nie powiem, premiery bardzo fajne z punktu widzenia audiofila, takie jak chociażby wspaniałe dokanałówki IE 900 czy wokółuszne, otwarte słuchawki HD 660 S i HD 660S2. Ciężko było jednak pozbyć się wrażenia, że firma straciła impet, a na jedną nowość z wyższej półki będzie teraz przypadało dziesięć soundbarów, słuchawek bezprzewodowych i dokanałówek różniących się od poprzedniej generacji tylko kilkoma szczegółami. Teraz jednak firma wyprowadziła potężny cios - zupełnie nowe nauszniki stworzone z myślą o profesjonalistach. Tyle, że to nie jest ten sam Sennheiser...
Zwyczajny styczniowy wieczór. Spokój, cisza, człowiek nawet chciałby gdzieś wyjść, ale pogoda do niczego. Nie dość, że temperatura w okolicach zera, to jeszcze wieje i pada, a potem zamarza. Z braku ciekawszych zajęć siedzę w swojej pieczarze, przeglądam nowości sprzętowe i głaskam mruczącego obok kota. Nagle dzwoni przedstawiciel handlowy Focala - niesamowicie sympatyczny człowiek, którego znam, odkąd awansowałem z audiofila-amatora na audiofila-profesjonalistę. "Tomek, przyjechały nowe Arie! Już je mam, wziąłem prosto z dostawy. Jeszcze ich nie otwierałem, ale jeśli jesteś w domu, to jutro przyjadę i się do nich dobierzemy!" - powiedział, nabuzowany tak, jakby widział taki sprzęt na oczy pierwszy raz, co w przypadku człowieka z wieloletnim doświadczeniem w branży audio nie jest proste. Kurde, o co ten ambaras? Przecież kiedy debiutowały serie Chora, Theva i Vestia, dostałem tylko standardową notkę prasową, a tu nagle taki entuzjazm, jakby każdy jeden polski sportowiec został mistrzem świata w swojej dyscyplinie, każdy polski film został wyróżniony na festiwalu w Cannes (tym prawdziwym, a nie tym, gdzie pokazują się gwiazdy Bollywood), każda polska płyta pokryła się potrójną platyną, każda polska restauracja otrzymała przynajmniej jedną gwiazdkę Michelin, a na koniec wszystkie zwaśnione plemiona Polaków zorganizowały demonstracje krzyżujące się w centrum Warszawy, wszyscy rzucili się sobie w ramiona, zaczęli się przepraszać i płakać ze wzruszenia, ogłaszając koniec podziałów i początek epoki wspólnoty, wzajemnego zrozumienia, miłości, oświecenia, prasłowiańskiej mocy, lewicowej prawicy i tęczowych kremówek.
AM