Miles Davis - Elektryczny okres (1967-1975)
- Kategoria: Dyskografie
- Paweł Pałasz
W drugiej połowie lat sześdziesiątych powoli stawało się jasne, że muzyka rockowa to coś więcej, niż tylko chwilowa moda. Nie można już było jej ignorować. Rozwijała się w zadziwiającym tempie, odchodząc od swoich czysto rozrywkowych korzeni, zaczynając zdradzać artystyczne ambicje. Miles Davis był jednym z pierwszych jazzmanów, którzy w rocku dostrzegli nie konkurencję, a źródło inspiracji. Zafascynowały go przede wszystkim możliwości, jakie dawało elektryczne instrumentarium. Szczególne wrażenie zrobiła na nim gra Jimiego Hendrixa. W planach była nawet współpraca obu muzyków, jednak na przeszkodzie stały ich napięte terminarze, aż ostatecznie wszelkie nadzieje rozwiała śmierć gitarzysty. Muzyka trębacza zaczęła zmieniać się już w 1967 roku, gdy wciąż istniał tak zwany Drugi Wielki Kwintet Milesa Davisa. Była to jego najdłużej istniejąca grupa, w skład której wchodzili wybitni instrumentaliści - pianista Herbie Hancock, saksofonista Wayne Shorter, basista Ron Carter oraz perkusista Tony Williams.
W latach 1965-67 kwintet zarejestrował materiał na cztery stricte jazzowe albumy - "E.S.P." (1965), "Miles Smiles" (1967), "Sorcerer" (1967) i "Nefertiti" (1968). Po nagraniu tego ostatniego, Davis przekonał początkowo niechętnego Hancocka, aby zaczął grać na elektrycznym pianinie i innych mniej popularnych w jazzie instrumentach klawiszowych. Sam zaczął eksperymentować z brzmieniem trąbki, przepuszczając ją przez różne efekty, dzięki czemu mógł z niej wydobywać dźwięki przypominające elektryczną gitarę. Powstały wtedy pierwsze "elektryczne" nagrania kwintetu. Szczególnie istotnym jest zarejestrowany w grudniu 1967 roku "Circle in the Round" - trwająca ponad pół godziny improwizacja z grającym na czeleście Hancockiem i gościnnym udziałem gitarzysty Joego Becka. Utwór byłby prawdziwym kamieniem milowym jazzu, gdyby wydano go od razu. Niestety, nastąpiło to dopiero w 1979 roku, gdy ukazała się tak samo zatytułowana kompilacja, zbierająca wcześniej niewydane utwory z różnych lat.
Świat poznał częściowo zelektryfikowane oblicze Davisa pod koniec lipca 1968 roku, gdy ukazał się album "Miles in the Sky" (tytuł to nawiązanie do utworu The Beatles, "Lucy in the Sky with Diamonds"). Oprócz akustycznych nagrań, znalazły się na nim też takie utwory, jak "Stuff" i "Paraphernalia" - w pierwszym z nich można usłyszeć elektryczne pianino i gitarę basową, zaś w drugim gościnnie wystąpił gitarzysta George Benson. Kontynuacją tego stylu jest wydany według niektórych źródeł po koniec 1968 roku, a według innych na początku następnego, "Filles de Kilimanjaro". Materiał na niego został zarejestrowany podczas dwóch sesji, z których pierwsza była zarazem ostatnią sesją Drugiego Wielkiego Kwintetu. Podczas drugiej sesji na klawiszach grał już Chick Corea, a na kontrabasie Dave Holland. Niedługo później ze składu odszedł także Tony Williams, a jego miejsce zajął Jack DeJohnette. Ówczesny kwintet potocznie nazywany jest "zaginionym", ponieważ jego nagrania (zarówno studyjne, jak i koncertowe - między innymi z występów w Europie) zostały opublikowane dopiero po wielu latach od zarejestrowania. Tymczasem trębacz kontynuował swoje eksperymenty z elektrycznymi brzmieniami, już na kolejnym wydawnictwie czyniąc z tego prawdziwą sztukę.
"In a Silent Way" (1969)
Ocena
To jeden z najsłynniejszych, najbardziej nowatorskich i wpływowych albumów Milesa Davisa. O ile dwa poprzednie wydawnictwa były jedynie badaniem gruntu, tak tutaj trębacz poszedł na całość, śmiało odchodząc od przyjętych w jazzie standardów komponowania, aranżacji, brzmienia i procesu produkcyjnego. Cały materiał został zarejestrowany w ciągu jednego dnia, 18 lutego 1969 roku. W nagraniach trębacz postanowił wykorzystać trzech członków swojego ówczesnego kwintetu - Wayne'a Shortera, Chicka Coreę i Dave'a Hollanda, dwóch byłych współpracowników - Tony'ego Williamsa i Herbiego Hancocka, oraz organistę Larry'ego Younga, z którym wcześniej nie miał okazji grać. Ostatecznie, w sesji wziął udział nieco inny skład. Dzień wcześniej Davis miał okazję poznać gitarzystę Johna McLaughlina, którego spontanicznie zaprosił do studia. Brytyjski muzyk przyjechał do Stanów, aby dołączyć do grupy Lifetime Tony'ego Williamsa - prekursorskiego zespołu jazzrockowego. Jej trzecim członkiem był Larry Young. Williamsowi nie spodobała się perspektywa, by cały jego zespół wystąpił na albumie Milesa i przekonał Younga, aby wycofał się z udziału w sesji. Na jego miejsce trębacz zatrudnił Joego Zawinula, który akurat był w pobliżu (wspomagał Davisa jako kompozytor - to on napisał tytułowy "In a Silent Way"). Podczas sesji zostały zarejestrowane cztery kompozycje, które następnie zostały podane studyjnej obróbce przez producenta Teo Macero, który stworzył z nich dwa blisko dwudziestominutowe utwory - "Shhh/Peaceful" i "In a Silent Way/It's About That Time". Było to bardzo nietypowe podejście, gdyż do tamtej pory muzycy jazzowi rejestrowali swoje kompozycje na żywo, w kilku podejściach, a potem wybierano najlepszą wersję. Tutaj ostateczny kształt nadał dopiero producent, co przypominało proces tworzenia albumów rockowych. Wpływ tego gatunku słychać także w brzmieniu - zatopionym w psychodelicznych dźwiękach elektrycznych klawiszy (organów Zawinula oraz pianina Corei i Hancocka), z kontrapunktem w postaci ostrych partii gitarowych McLaughlina - oraz w mocnej, nieco uproszczonej grze Williamsa. Bardziej typowe dla jazzu są partie kontrabasu Hollanda oraz subtelne solówki lidera na trąbce i Shortera na saksofonie sopranowym. Ogólnie, klimat całości jest - zgodnie z tytułem - dość wyciszony, muzycy grają raczej oszczędnie, choć nie brakuje bardziej dynamicznych momentów. Zachwyca doskonała interakcja tego spontanicznie zebranego składu i bardzo wyrafinowane partie poszczególnych instrumentalistów, którzy nie popisują się wirtuozerią, lecz stawiają na kreowanie odpowiedniego nastroju. "In a Silent Way" spotkał się z krytyką jazzowych ortodoksów (lepiej przyjęła go rockowa krytyka), lecz dziś już nikt nie zaprzeczy wielkości tego albumu. Miles Davis, towarzyszący mu muzycy i Teo Macero stworzyli coś naprawdę oryginalnego, łamiącego międzygatunkowe granice, a tkaże łączącego ambicje z przystępnością. To pierwszy tak dojrzały przykład jazz fusion - jazzowego nurtu polegającego na włączaniu elementów innych gatunków (niekoniecznie rocka), który w latach siedemdziesiątych cieszył się niezwykłą popularnością. Zresztą najważniejsze (i najlepsze!) zespoły fusion zostały założone przez grających tutaj muzyków - oprócz Lifetime Williamsa, były to: Weather Report Shortera i Zawinula, Mahavishnu Orchestra McLaughlina, Return to Forever Corei, a także grupy Mwandishi i Head Hunters Hancocka. Jedynie Holland nie był zainteresowany kontynuowaniem i rozwijaniem elektrycznych eksperymentów Davisa, nagrał za to wiele cenionych albumów z jazzem awangardowym.
"Bitches Brew" (1970)
Ocena
W dniach 19-21 sierpnia 1969 roku odbyła się kolejna sesja Milesa Davisa. Tym razem trębacz postanowił jeszcze bardziej rozbudować w skład. W studiu towarzyszyli mu następujący muzycy: Wayne Shorter, Bennie Maupin na klarnecie basowym, John McLauglin, klawiszowcy Chick Corea, Joe Zawinul i Larry Young, Dave Holland na kontrabasie, Harvey Brooks na gitarze basowej, perkusiści Jack DeJohnette i Lenny White oraz grający na perkusjonaliach Don Alias i Juma Santos. Cała sesja polegała głównie na jednoczesnym improwizowaniu wszystkich muzyków, którzy dostali tylko szczątkowe instrukcje dotyczące tempa, tonacji i akordów.Zarejestrowany materiał został następnie podany drastycznej obróbce przez Teo Macero, polegającej na żmudnym cięciu i sklejaniu taśm, a efekt zaskoczył samych muzyków, którzy nie potrafili rozpoznać zarejestrowanych przez siebie partii. Na album zatytułowany "Bitches Brew" złożyły się dwie płyty winylowe. Na pierwszej znalazły się tylko dwa długie nagrania - "Pharaoh's Dance" i tytułowe. To niezwykle potężna, przytłaczająca i agresywna muzyka, stylistycznie mieszcząca się gdzieś pomiędzy elektrycznym jazzem, rockową psychodelią, awangardą i muzyką hindustańską. Drugą płytę wypełniają cztery krótsze, odrobinę bardziej przystępne nagrania - w "Miles Runs the Voodoo Down" i "Spanish Key" można odnaleźć wyraziste motywy, kojarzące się z muzyką rockową, natomiast "John McLaughlin" i "Sanctuary" mają bardziej subtelny, balladowy charakter. Całość stanowi jedno z najwybitniejszych i najambitniejszych wydawnictw w historii fonografii, zachwycające nowatorstwem, kreatywnością i doskonałą współpracą improwizujących instrumentalistów. Nie jest to muzyka łatwa w odbiorze, szczególnie dla współczesnych słuchaczy, nie przyzwyczajonych do bardziej eksperymentalnego grania. Warto jednak zauważyć, że album w chwili wydania okazał się zaskakującym - jak na swój charakter - sukcesem komercyjnym. Do dziś jest zresztą obecny na przeróżnych listach płyt wszech czasów.
"At Fillmore: Live at Fillmore East" (1970)
Ocena
Na początku lat siedemdziesiątych Miles Davis regularnie występował w należących do Billa Grahama salach koncertowych Fillmore West i Fillmore East, dzieląc afisz z popularnymi grupami rockowymi. Wiele z tych występów zostało zarejestrowanych i wydanych na płytach. "At Fillmore" to pamiątka z serii czterech występów, odbywających się w dniach 17-20 czerwca 1970 roku w Fillmore East. Koncertowa grupa Davisa obejmowała wówczas Chicka Coreę, Dave'a Hollanda (tym razem grającego głównie na gitarze basowej), Jacka DeJohnette'a, nowego saksofonistę Steve'a Grossmanna, grającego na elektrycznych organach Keitha Jarretta i perkusjonalistę Airto Moreirę. Na repertuar złożyły się głównie tematy znane z albumów "In a Silent Way" i "Bitches Brew", a także jeszcze nie wydane utwory, jak "Directions" (stały otwieracz występów w tamtym czasie) czy "Willie Nelson". Jednak były one tylko punktem wyjścia do srogich improwizacji, które często nadawały utworom zupełnie nowego charakteru. Jakby tego było mało, całość została tradycyjnie pocięta i posklejana przez Teo Macero - z każdego występu wybrał najlepsze fragmenty, które następnie skompilował w około dwudziestominutowe kolaże (zatytułowane od dni, w których zostały zarejestrowane - "Wednesday Miles", "Thursday Miles", "Friday Miles" i "Saturday Miles"). Zostały one połączone tak sprawnie, jakby nie było żadnej obróbki. Jeśli jednak ktoś chciałby usłyszeć kompletne zapisy tych występów, to powinien sięgnąć po wydany w 2014 roku boks "Miles at the Fillmore: The Bootleg Series Vol. 3". A jak prezentuje się sama muzyka? Niezwykle porywająco, łącząc rockową energię i ciężar z jazzowym wyrafinowaniem i kreatywnością.
"Jack Johnson" (1971)
Ocena
Teoretycznie jest to ścieżka dźwiękowa do dokumentalnego filmu o bokserze Jacku Johnsonie - pierwszym czarnoskórym mistrzu wagi ciężkiej. Praktycznie - kolejne wielkie dzieło Milesa Davisa, które całkowicie broni się jako standardowy album. Nagrania odbyły się w zorganizowanym specjalnie na tę sesję (7 kwietnia 1970 roku) składzie, w którym obok trębacza znaleźli się John McLaughlin, Steve Grossmann, basista Michael Henderson i perkusista Billy Cobham (późniejszy członek Mahavishnu Orchestra). Zupełnie spontanicznie zaangażowany został także... Herbie Hancock, który akurat tego dnia odwiedził w innej sprawie budynek mieszczący studio. Zawarta tu muzyka prezentuje jeszcze bardziej rockowe oblicze Davisa, wyraźnie inspirowane dokonaniami Jimiego Hendrixa - przynajmniej pod względem brzmienia i instrumentalizacji, bo struktury są tutaj zdecydowanie luźniejsze. Album wypełniają dwa długie utwory: (jazz)rockowy jam "Right Off" oraz psychodeliczny "Yesternow". Ten drugi to tak naprawdę dwie połączone ze sobą kompozycje - tytułowa i "Willie Nelson", z których ostatnia została nagrana podczas wcześniejszej sesji (18 lutego) w innym składzie, w którym Davisowi towarzyszyli McLaughlin, Maupin, Corea, Holland, DeJohnette i gitarzysta Sonny Sharrock. Udział tej ostatniej piątki nie został odnotowany w opisie na okładce albumu. Ogólnie album pokazuje bardzo kreatywne i oryginalne podejście do grania rocka. A przy okazji jest to jeden z najbardziej przystępnych "elektrycznych" albumów Davisa. Dlatego jest najlepszym wyborem na początek dla rockowych słuchaczy, którzy chcieliby zagłębić się w twórczość tego wybitnego muzyka.
"Live-Evil" (1971)
Ocena
Podstawą tego albumu są nagrania koncertowe, z 19 grudnia 1970 roku w waszyngtońskim klubie The Cellar Door (tradycyjnie obrobione przez Teo Macero). Był to czwarty, ostatni wieczór z serii występów w tym miejscu i wyjątkowy, ponieważ tylko tego dnia do Davisa i jego ówczesnego zespołu (w skład którego wchodzili saksofonista Gary Bartz Keith Jarrett, Michael Henderson, Jack DeJohnette i Airto Moreira) dołączył John McLaughlin. Co więcej, jest to jedyne znane koncertowe nagranie gitarzysty z trębaczem. Niestety, jego udział rozczarowuje - Brytyjczyk nie najlepiej odnajduje się w tym materiale (różniącym się od tego ze studyjnych albumów, nawet jeśli są to wersje znanych tematów, jak np. "It's About That Time"), jego partie często są właściwie niepotrzebne, bo pozostali muzycy sami potrafią doskonale wypełnić przestrzeń. Jednak ogólnie skład ten nie należał do najbardziej ekscytujących, choć oczywiście prezentuje całkiem wysoki poziom, nieosiągalny dla większości zespołów. Całość dopełnia kilka studyjnych nagrań, z których warto zwrócić uwagę na zarejestrowany na początku 1970 roku "Medley: Gemini/Double Image", wyróżniający się agresywnym brzmieniem gitary i w pewnym sensie zapowiadający stylistykę "Jacka Johnsona". Tamten album ukazał się jednak wcześniej, więc o żadnym zaskoczeniu nie może być mowy. "Live-Evil" wypada zatem słabiej od innych opisanych tu albumów, ale to wciąż solidna porcja wybitnej muzyki.
"On the Corner" (1972)
Ocena
To zdecydowanie najtrudniejszy album w całej twórczości Milesa Davisa. Trębacz z jednej strony zainspirował się popularnym w tamtym czasie funkiem, ale z drugiej - poważną awangardą, przede wszystkim twórczością Karlheinza Stockhausena. Ten album (zarejestrowany w czerwcu i lipcu 1972 roku) to przede wszystkim rytm - wyrazisty, pozornie jednostajny, ulegający nieznacznym przetworzeniom. Dopiero do tej podstawy zostały dobudowane partie innych muzyków, improwizujących wokół rytmu, tak gęsto, że trudno wyłowić tu dźwięki poszczególnych instrumentów. Ma to tu zresztą drugorzędne znaczenie, a w opisie albumu nie zamieszono nawet nazwisk grających muzyków. Nie zaszkodzi jednak ich tutaj wymienić: saksofoniści Dave Liebman i Carlos Garnett, klarnecista basowy Bennie Maupin, gitarzyści John McLaughlin i Dave Creamer, klawiszowcy Herbie Hancock, Chick Corea, Lonnie Liston Smith i Harold Williams, basista Michael Henderson, perkusiści Jack DeJohnette, Al Foster, Billy Hart i James Mtume, a także Colin Walcott i Khalil Balakrishna na sitarach oraz Badal Roy na tabli. Album przy pierwszych przesłuchaniach może być bardzo przytłaczający, jednak warto się w niego zagłębić, bo to naprawdę niesamowita muzyka, niezwykle oryginalna i wpływowa - czerpali z niej między innymi twórcy muzyki elektronicznej czy hiphopowej.
"Big Fun" (1974)
Ocena
Ten album to zbieranina utworów zarejestrowanych w różnych składach na przestrzeni kilku lat. Tworzących jednak zaskakująco spójną i przemyślaną całość. Nagrania "Great Expectations", "Orange Lady" i "Lonely Fire", zarejestrowane w drugiej połowie 1969 roku (po sesji "Bitches Brew"), pokazują nieznane wcześniej oblicze Milesa Davisa - bardzo medytacyjne, silnie inspirowane muzyką hindustańską, zanurzone w eterycznych brzmieniach elektrycznych klawiszy. Z kolei "Go Ahead John", nagrany w okresie "Jacka Johnsona", prezentuje ostrzejsze, bardziej rockowe wcielenie trębacza. Najnowszy w zestawie "Ife", zarejestrowany po sesji "On the Corner", jest kontynuacją eksperymentów z tego albumu - utwór został osadzony na hipnotycznym rytmie (w pewnym momencie przypadkiem przełamanym, co dało interesujący efekt) wokół którego improwizują pozostali instrumentaliści - jednak przedstawioną w bardziej przystępnej, niemal tanecznej formie. Całość nie powinna być traktowana jako składanka, a jak kolejny regularny album.
"Get Up with It" (1974)
Ocena
Kolejny, po "Big Fun", dwupłytowy zbiór nagrań z różnych sesji. Jednak z wyjątkiem "Honky Tonk", zarejestrowanego w okresie "Jacka Johnsona", materiał powstał po nagraniu "On the Corner". W nagraniach tych trzon składu tworzą Davis, Michael Henderson, Al Foster, James Mtume i gitarzysta Reggie Lucas. Rolę saksofonisty/flecisty pełni - w zależności od utworu - Dave Liebman, Sonny Fortune lub Carlos Garnett. Okazjonalnie wspierają ich gitarzyści Pete Cosey (wcześniej współpracownik między innymi Muddy'ego Watersa) i Dominique Gaumont, indyjscy muzycy Khalil Balakrishna i Badal Roy lub klawiszowiec Cedric Lawson (czasem na klawiszach gra też sam Miles). Stylistyka jest tu podobna, jak w utworze "Ife" - interesująca mieszanka funku, rocka i jazzu (w takiej mniej więcej kolejności), czasem przypominająca muzykę elektroniczną, ale grana w tradycyjny sposób ("Rated X"). Wyróżniają się zwłaszcza takie utwory, jak stricte bluesrockowy "Red China Blues", bardzo taneczny, egzotyczny "Maiysha", zaś przede wszystkim niesamowity "He Loved Him Madly" - półgodzinna improwizacja, wciągająca swoim psychodeliczno-kosmiczno-onirycznym klimatem. Niewątpliwie jest to wielkie dzieło. A cały album również należy do największych dzieł trębacza, choć niesłusznie pozostaje w cieniu swoich poprzedników.
"Agharta" (1975)
Ocena
Zapis występu z 1 lutego 1975 roku w Festival Hall w Osace. Na scenie obok Milesa Davisa, grającego na zeletryfikowanej trąbce i elektrycznych organach, pojawili się Sonny Fortune, Reggie Lucas, Pete Cosey, Michael Henderson, Al Foster i James Mtume. Zaprezentowaną przez zespół można określić jako zwariowane, niesamowicie intensywne, psychodeliczno-funkowe jamy. To w praktyce półtoragodzinna, mocno abstrakcyjna improwizacja (luźno oparta na tematach ze znanych już utworów, jak "Willie Nelson", "Maiysha", "Right Off", a nawet "So What" z wydanego w 1959 roku "Kind of Blue"), zbudowana na bardzo gęstej grze sekcji rytmicznej, charakteryzująca się zwykle ostrym, ciężkim i pełnym dysonansów brzmieniem. Przy pierwszych przesłuchaniach może sprawiać przytłaczające wrażenie, ale nie brakuje w tym wszystkim melodii, zdarzają się też bardziej stonowane momenty. Nie brakuje tutaj momentów o jednoznacznie rockowym brzmieniu i charakterze, zdominowanych przez hendrixowskie partie gitar i energiczną, funkującą grę sekcji rytmicznej. Muzycy grali tego wieczoru z taką energią i mocą, że mogliby zmieść większość stricte rockowych kapel. Interakcja pomiędzy nimi jest niewiarygodna, a każdy z nich ma też sporo okazji do zaprezentowanie fantastycznych popisów solowych. Żaden z nich jednak nie dominuje nad pozostałymi. Nawet Miles często gra w tle lub nie gra wcale, dając pozostałym instrumentalistom pełną swobodę. A tego dnia wszyscy byli w niewiarygodnej formie, wspinając się na wyżyny improwizacyjnej kreatywności i interakcji.
"Pangaea" (1975)
Ocena
Tego samego dnia, gdy zarejestrowany został materiał na "Aghartę", zespół dał jeszcze jeden występ. Jego zapis został wydany pod tytułem "Pangaea". O ile podczas pierwszego występu zespół był w doskonałej formie, tak słuchając drugiego można dojść do wniosku, że wcześniejszy set był tylko rozgrzewką. Tutaj muzycy grają w jeszcze bardziej natchniony sposób, a ich interakcja osiąga jeszcze wyższy poziom, granicząc z telepatią. Efektem jest jeszcze bardziej swobodna improwizacja, podczas której niemal w ogóle nie słychać wcześniej skomponowanych tematów - instrumentaliści tworzyli muzykę na bieżąco, ani przez moment nie przestając zachwycać swoją kreatywnością i doskonale opanowaną umiejętnością zespołowej improwizacji, a także wymyślania na poczekaniu naprawdę pięknych momentów, jak na przykład pierwsze saksofonowe solo Fortune'a w "Zimbabwe" czy nastrojowy początek "Gondwana".
"Dark Magus" (1977)
Ocena
Kolejny album koncertowy. Tym razem zawierający zapis występu z 30 marca 1974 roku w nowojorskiej Carnegie Hall. Skład jest tutaj niemal identyczny, jak na dwóch powyższych wydawnictwach, z tą różnicą, że na saksofonie gra Dave Liebman. Ponadto, Davis zaprosił dwóch dodatkowych muzyków - saksofonistę Azara Lawrence'a i gitarzystę Dominique'a Gaumonta. Był to rodzaj przesłuchania - trębacz rozważał przyjęcie ich do składu na miejsca Liebmana i Lucasa, do czego jednak nie doszło (choć Gaumont wziął potem udział w kilku nagraniach studyjnych). Co ciekawe, reszta zespołu nie miała pojęcia, że lider postanowił poszerzyć skład na ten wieczór. Wszyscy jednak doskonale się spisali i ten spontanicznie zorganizowany nonet gra tutaj jak doskonale zgrany zespół. Wykonanie jest fenomenalne. "Dark Magus" to jedna wielka improwizacja, doskonale łącząca elementy fusion, funku i rocka psychodelicznego. Trwający sto minut materiał został podzielony na cztery około 25-minutowe utwory (po jednym na każdą stronę winylowego wydania), zatytułowane kolejnymi cyframi od jeden do cztery w afrykańskim języku swahili. W przeciwieństwie do japońskich występów, całość wydaje się nieco bardziej melodyjna, poukładana i przemyślana (co w żadnym wypadku nie jest zarzutem wobec "Agharty" i "Pangaei"). Każdy z czterech utworów sprawia wrażenie zamkniętej całości, składającej się z dwóch kontrastujących części: jednej intensywnej, drugiej nastawionej na budowanie klimatu. Muzycy rzadko sięgają po tematy znane ze studyjnych albumów - wyjątkiem jest druga połowa "Tatu", oparta na "Calypso Frelimo", oraz pierwsza część "Nne", zbudowana na motywach "Ife". Cały album jest genialnie wykonany, ale gdybym miał wskazać najlepszy moment, to bez wahania wybrałbym "Wili", w którym znalazły się najbardziej porywające i najpiękniejsze momenty, a jako całość najlepiej chyba pokazuje doskonałą współpracę muzyków.
"Live at the Fillmore East (March 7, 1970): It's About That Time" (2001)
Ocena
Tytuł tego wydawnictwa mówi wszystko o czasie i miejscu rejestracji. Należy jednak dodać, że album zawiera kompletne zapisy dwóch występów, danych tego dnia przez sekstet Milesa Davisa w składzie: Wayne Shorter, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, Airto Moreira. Były to prawdopodobnie ostatnie występy trębacza z udziałem Shortera, który gra tutaj w zaskakująco agresywny sposób, z prawdziwie freejazzową ekspresją. Cały zespół zresztą gra bardzo intensywnie. Co ciekawe, sam Davis był zagorzałym przeciwnikiem free jazzu. Tutaj jednak pozwolił swoim współpracownikom zbliżyć się do tej stylistyki (warto dodać, że Corea i Holland, po odejściu kilka miesięcy później z zespołu trębacza, nawiązali współpracę z Anthonym Braxtonem i Barrym Altschulem, z którymi pod szyldem Circle grali radykalne free). Dobrze więc, że zapis tych występów w końcu został oficjalnie opublikowany, gdyż interesująco wzbogaca on dyskografię trębacza o nieznane wcześniej oblicze.
"Bitches Brew Live" (2011)
Ocena
Tytuł tego wydawnictwa to przede wszystkim zabieg marketingowy. Zawarty tu materiał pod względem składu, instrumentarium, brzmienia i ogólnego podejścia niewiele ma wspólnego ze słynnym albumem. Owszem, repertuar częściowo się pokrywa, ale ze względu na wspomniane różnice, powtarzające się utwory mają tutaj zupełnie odmienny charakter. Zawartość albumu to kompletne zapisy dwóch festiwalowych występów. Pierwszy odbył się 5 lipca 1969 roku na Newport Jazz Festival (warto dodać, że było to kilka tygodni przed wydaniem "In a Silent Way", a zarazem półtora miesiąca przed sesją "Bitches Brew"). Davis został wówczas zmuszony do wystąpienia w kwartecie (z Coreą, Hollandem i DeJohnettem), ponieważ Shorter utknął w korku. Muzycy zaprezentowali porywający, 25-minutowy set, składający się z utworów "Miles Runs the Voodoo Down", "It's About That Time" i "Sanctuary". Szkoda tylko, że praktycznie nie słychać tu kontrabasu, zagłuszanego przez zelektryfikowaną trąbkę, elektryczne pianino i perkusyjną nawałnicę. Drugi występ odbył się ponad rok później, 29 sierpnia 1970 roku na brytyjskim Isle of Wight Festival. Skład był podobny, jak podczas wcześniejszego występu, ale rozszerzony o saksofonistę Gary'ego Bartza, klawiszowca Keitha Jarretta i perkusjonalistę Airto Moreirę. Dłuższy o dziesięć minut występ powala energią i kreatywnością muzyków, improwizujących na bazie znanych tematów, jednak nie robiąc żadnych przerw - zapytany później o tytuły zagranych utworów Davis odparł: "Call it anything" (nazwij to jak chcesz), co przyjęło się jako tytuł tego nagrania. Współpraca instrumentalistów jest, jak zwykle, fenomenalna. Tym razem, na szczęście, wszystkich doskonale słychać, gdyż Dave Holland dał się przekonać do zagrania na gitarze basowej. Jeśli ktoś chciałby nie tylko usłyszeć, ale także zobaczyć ten występ, to filmową rejestrację znajdzie na DVD zatytułowanym "Electric Miles: A Different Kind of Blue".
Epilog
W połowie lat siedemdziesiątych zły stan zdrowia - spowodowany intensywną działalnością muzyczną, ale przede wszystkim wieloletnimi nałogami - zmusił Milesa Davisa do odpoczynku od grania. Na blisko sześć lat zrezygnował z nagrywania i koncertowania, przez długi czas nawet nie zbliżał się do trąbki. Powrócił w 1981 roku, jednak od tamtego czasu grał już muzykę o coraz bardziej komercyjnym charakterze, pozbawioną kreatywności, jaka cechowała jego twórczość we wcześniejszych etapach działalności. Opisane wyżej wydawnictwa na szczęście nie wyczerpują tematu jego dokonań z tak zwanego "elektrycznego okresu". To tylko te najważniejsze i najbardziej znane, po które powinno się sięgnąć w pierwszej kolejności. W czasie trwania tego okresu ukazały się także dwa albumy koncertowe, oba w 1973 roku: "Black Beauty: Miles Davis at Fillmore West" i "In Concert: Live at Philharmonic Hall". Na pierwszym znalazł się kolejny fantastyczny występ z 1970 roku, choć nie wnoszący wiele do dyskografii. Drugi został zarejestrowany dwa lata później, wkrótce po sesji "On the Corner" - niestety, wykonanie jest wyjątkowo przeciętne, jedynie z wyjątkiem utworu "Ife". Świetnym uzupełnieniem są kompilacje z wcześniej niepublikowanymi nagraniami. "Circle in the Round" (1979) zawiera materiał z lat 1955-70, ale dominują utwory z początku "elektrycznego okresu", jak rewelacyjny utwór tytułowy, czy niepodobna do pierwowzoru wersja "Guinnevere" z repertuaru Crosby, Stills & Nash. Natomiast "Directions" (1981) to nagrania z lat 1960-70, znów z przewagą "elektrycznych", jak dwie wersje utworu tytułowego, przepiękny "Ascent" z okresu "In a Silent Way", czy kilka nagrań z sesji "Jacka Johnsona", w tym bardzo rockowy "Duran" i alternatywne, hipnotyzujące podejście do "Willie Nelson". Mniej ciekawie prezentuje się "Water Babies" (1976), zawierający odrzuty z lat 1967-68. Część tych utworów Wayne Shorter nagrał później na swój solowy album "Super Nova" - w znacznie ciekawszych wersjach.
Czymś absolutnie wspaniałym są wielopłytowe boksy z serii "Complete Sessions", wydawane przez Columbia Records w latach 1996-2007. Zebrano na nich studyjny materiał zarejestrowany w latach 1955-1975 - wszystko to, co zostało wcześniej wydane, a także mnóstwo unikalnych wcześniej niepublikowanych nagrań (niektóre boksy zawierają też materiał koncertowy) - podzielony na konkretne okresy. Ze względu na temat tego przeglądu, szczególnie polecam zwrócić uwagę na następujące części serii: "The Complete Studio Recordings of Miles Davis Quintet 1965-1968" (1998; wszystkie nagrania Drugiego Wielkiego Kwintetu, głównie akustyczne, ale też pierwsze eksperymenty z elektrycznym brzmieniem, w tym wcześniej niedostępna, pełna wersja "Circle in the Round"), "The Complete Bitches Brew Sessions" (1998), "The Complete In a Silent Way Sessions" (2001), "The Complete Jack Johnson Sessions" (2003) i "The Complete On the Corner Sessions" (2007). Szczególnie na ostatnich czterech można znaleźć mnóstwo wcześniej nieznanego materiału, który jakością zwykle nie ustępuje temu wydanemu wcześniej. Davis spokojnie mógł wydać jeszcze ze trzy genialne longplaye. Boksy te są właściwie obowiązkowymi pozycjami dla wszystkich, którzy chcą naprawdę poznać i zrozumieć twórczość trębacza. Niestety, zdobycie fizycznych egzemplarzy jest dziś trudne i wiąże się z wydatkiem kilkuset złotych. Warto też zwrócić uwagę na inną serię boksów, zbierających dla odmiany materiał koncertowy: "The Bootleg Series". Oprócz wspomnianego w powyższym przeglądzie "Miles at the Fillmore (Vol. 3)", interesującymi pozycjami są: "Live in Europe 1969 (Vol. 2)" - z występami z czasów "zaginionego" kwintetu, w tym jednym na płycie DVD - oraz "Miles Davis at Newport 1955-1975", pozwalający porównać różne składy zespołu trębacza.
"Elektryczne" dokonania Milesa Davisa z lat 1967-1975 (nie ujmując nic wcześniejszym) są przykładem niesamowitej kreatywności i nowatorstwa. Opisane tu wydawnictwa należą do najbardziej ambitnych, innowacyjnych i wpływowych w całej historii muzyki. Warto zauważyć, że trębacz wcale nie musiał ich nagrywać. W 1969 roku, gdy odbyły się przełomowe sesje "In a Silent Way" i "Bitches Brew", muzyk skończył 43 lata, miał za sobą ponad dwie dekady działalności i wiele cenionych albumów na koncie, żeby wspomnieć tylko o "Birth of the Cool", "'Round About Midnight", "Kind of Blue", "Sketches of Spain" czy dokonaniach z Drugim Wielkim Kwintetem. Spokojnie mógł spocząć na laurach i dorabiać do emerytury graniem dla zdobytej już publiczności. Postawił jednak na artystyczny rozwój i eksperymenty, które zwykle spotykały się z negatywnym odbiorem wśród krytyków. Niektóre z nich sprawdziły się komercyjnie, lecz co ważniejsze - praktycznie wszystkie były ogromnym sukcesem artystycznym. Nie sposób chyba wymienić innego muzyka działającego w ostatnim stuleciu, który tyle by dokonał. Co prawda opisane tu albumy mogą wydawać się zbyt trudne dla wielu słuchaczy (zbyt rockowe dla jazzowych tradycjonalistów, zbyt jazzowe dla rockowych ortodoksów, zbyt eksperymentalne dla jednych i drugich), jednak warto się "przemęczyć" i spróbować rozwinąć swoje muzyczne horyzonty, bo to właśnie ta ambitniejsza muzyka jest w stanie zapewnić najgłębsze doznania estetyczne i emocjonalne.
Zdjęcia: Oficjalna strona artysty
-
Paweł Kłodnicki
Porcja wspaniałej muzyki na całe miesiące... Pamiętam, że "Bitches Brew" to drugi album Davisa, z jakim się zetknąłem, niedługo po "Kind of Blue". Nieczęsto przezywa się taki szok, jak wtedy, gdy skonfrontowałem ze sobą te dwa wcielenia Davisa. Do zestawienia dodałbym jeszcze "Cellar Door Sessions", bo choć trwa bite 6 godzin, to te kawałki, sklejone i dodane do "Live-Evil", nie oddają w pełni wspaniałości tej serii koncertów. Tego powinno się posłuchać w całości.
0 Lubię -
Zbigniew Gosk
Dla mnie najlepszy album Davisa to "Doo-Bop". Głoszę to już od dawna i coraz więcej osób przekonuje się, że Davis umarł nazbyt szybko.
0 Lubię
Komentarze (2)