Nigdy nie miałem problemów z policją. No, może kiedyś, jakiś mandat za przejście na czerwonym świetle, ale to za gówniarza. Teraz, jako dorosły mężczyzna, kontakt z funkcjonariuszami ograniczam do spoglądania na radiowóz jadący po ulicy. Analogicznie mogę powiedzieć, że tak samo przez lata traktowałem grupę The Police. Wybitnie nie było nam ze sobą po drodze, ale znałem ten zespół i nie zamierzałem podważać jego znaczenia. Dopiero niedawno, pod wpływem impulsu, zacząłem chętniej sięgać po twórczość brytyjskiego trio. Od 1977 do 1986 roku i później, w latach 2003, 2007 i 2008, służbę w tej jednostce pełnili Stewart Copeland (perkusista i założyciel grupy), gitarzysta Andy Summers (zastąpił grającego krótko Henry'ego Padovaniego) i tajemniczy agent Sting, operujący na czterech strunach. Ten ostatni, dla przyjaciół Gordon Sumner, był głównym kompozytorem piosenek trafiających na albumy formacji.
W drugiej połowie lat sześdziesiątych powoli stawało się jasne, że muzyka rockowa to coś więcej, niż tylko chwilowa moda. Nie można już było jej ignorować. Rozwijała się w zadziwiającym tempie, odchodząc od swoich czysto rozrywkowych korzeni, zaczynając zdradzać artystyczne ambicje. Miles Davis był jednym z pierwszych jazzmanów, którzy w rocku dostrzegli nie konkurencję, a źródło inspiracji. Zafascynowały go przede wszystkim możliwości, jakie dawało elektryczne instrumentarium. Szczególne wrażenie zrobiła na nim gra Jimiego Hendrixa. W planach była nawet współpraca obu muzyków, jednak na przeszkodzie stały ich napięte terminarze, aż ostatecznie wszelkie nadzieje rozwiała śmierć gitarzysty. Muzyka trębacza zaczęła zmieniać się już w 1967 roku, gdy wciąż istniał tak zwany Drugi Wielki Kwintet Milesa Davisa. Była to jego najdłużej istniejąca grupa, w skład której wchodzili wybitni instrumentaliści - pianista Herbie Hancock, saksofonista Wayne Shorter, basista Ron Carter oraz perkusista Tony Williams.
Przyjęło się mówić o wielkiej szóstce rocka progresywnego. W skład jej wchodzą zespoły Pink Floyd, King Crimson, Genesis, Yes, Jethro Tull oraz trio Emerson, Lake & Palmer. Choć każda z tych grup wypracowała sobie rozpoznawalny styl, wniosła do muzyki rockowej nowe rozwiązania i do dziś jest inspiracją dla licznych wykonawców, uwzględnienie w tym gronie tylko tej szóstki jest mocno krzywdzące dla innych, które może i nie zdobyły tak wielkiej popularności, ale niewątpliwie zasłużyły na to swoją twórczością. Wymienić tutaj należy przede wszystkim dwa zespoły - dość rozpoznawalny u nas Van der Graaf Generator oraz praktycznie ignorowany przez większość polskich mediów muzycznych Gentle Giant. Przyjrzyjmy się zatem twórczości tej drugiej grupy.
Deski skrzypiały pod nogami, kiedy wchodził na strych. Strach jednak tłumiła fascynacja nowym, nieznanym wcześniej miejscem. Spróchniałe schody nie miały trudności z utrzymaniem ciężaru dziecka, więc z wypiekami na twarzy zaczął rozglądać się w półmroku. Po chwili błądzenia pośród przykrytych folią starych krzeseł, komody i wyprutej kanapy jego oczy dostrzegły duży kufer. Gdy podszedł bliżej, przedzierając się przez pajęczyny, spostrzegł na jego wieku przyklejoną niedbale kartkę z nagryzmolonymi, niebieskim długopisem, dwiema literami równo stojącymi obok siebie - LP. Nic mu to nie mówiło, więc postanowił otworzyć skrzynię. Zanosząc się kaszlem od wszędobylskiego kurzu zaczął przeglądać, jak się okazało, duże, kwadratowe koperty ze śmiesznymi obrazkami. Na jednym z nich dostrzegł dziwny malunek przedstawiający postać jadącą na koniu. Zwierzę było jakby w skoku, a dosiadał go człowiek z głową papugi. Gapił się tak w ten obrazek paręnaście minut, bo był zupełnie inny niż to, co dotąd widział w szkolnym elementarzu. Z letargu wybiła go dłoń, którą ktoś położył mu na ramieniu. To był jego ojciec. Odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy - szkliły się od łez. Nie wiedział jeszcze, co trzymał w rękach, ale sądząc po reakcji ojca, było to coś bardzo ważnego. Płytę oczywiście ma do dziś. Wtedy, tych kilkanaście lat temu, na strychu, została ona być może ocalona od całkowitego zapomnienia.
Dziś już nie powstanie taki zespół jak Jethro Tull. Dlaczego? Bo czasy już nie te. Czasy, które z miejsca spłaszczają inność, oryginalność, opierają się na płytkiej rozrywce. Komu zresztą chciałoby się tworzyć swój własny świat, oparty na zamierzchłych czasach wędrujących minstreli? Musiałby się też znaleźć ktoś taki jak Ian Anderson, człowiek-orkiestra z poziomem energii małej elektrowni, mający wyobraźnię muzyczną bujną niczym wielki las Amazonii. Jethro Tull był zespołem bardzo charakterystycznym. Chociaż w pierwszym etapie działalności czerpał jeszcze z tak zwanego "białego bluesa", jednak już od trzeciej płyty mocną kreską zaczął rysować swój własny styl. Styl właśnie zanurzony w średniowiecznym kuglarstwie, szkockim folklorze i leśnych wędrówkach.
Niemcy to bardzo poukładany naród. Ich powiatowe i gminne drogi po wielu latach użytkowania nierzadko są w lepszym stanie niż nasze świeżo oddane do użytku autostrady. Nawet w przygranicznych, biednych landach wszystko jest niesamowicie porządne, trawniki równo przystrzyżone i nigdzie nie widać śladów śmiecenia. Ordnung muss sein. Powiedzenie to nie sprawdza się w przypadku berlińskiej grupy The Ocean, która wydaje się być idealnym przeciwieństwem niemieckiego ładu. A to dlaczego? Z prostej przyczyny - zespół powstał w 2000 roku i w tym czasie przez jego szeregi zdążyło się przetoczyć kilkadziesiąt osób. Pierwszy w miarę stabilny skład wykrystalizował się dopiero w 2009 roku, w czasie nagrywania albumów "Heliocentric" i "Anthropocentric". Zasady studyjne nigdy nie obowiązywały zespołu w czasie koncertów, gdzie na scenie czasami pojawiał się kilkunastoosobowy skład z kilkoma wokalistami. Jakby komuś tego było mało, zespół miał również problem z nazwą i dlatego często określany jest jako The Ocean Collective.
Skandynawia od lat słynie przede wszystkim z ekstremalnych odmian metalu, głównie z przedrostkiem "black". Jednak raz na jakiś czas trafiają się również perełki z nieco lżejszej odsłony tego gatunku, jakim jest na przykład post metal. Szwedzi mają Cult Of Luna, Finowie zaś Callisto. Zespół powstał w 2001 roku w Kokkoli. Od lat jednak jego bazą jest Turku. Na chwilę obecną w skład grupy wchodzi 7 muzyków, na koncertach pojawia się dwóch dodatkowych. Styl Callisto często określany jest jako wypadkowa takich filarów gatunku, jak Neurosis, Cult Of Luna i Pelican. Stwierdzenie to nie jest do końca trafne. Grupie najbliżej do ich kolegów ze Szwecji, ale i tak różnice są znaczne, zwłaszcza w późniejszych latach działaności.
Korzenie szwedzkiego zespołu Witchcraft sięgają 2000 roku. Wtedy właśnie Magnus Pelander - gitarzysta grupy Norrsken - postanowił oddać hołd swoim dwóm muzycznym idolom - Bobby'emu Leblingowi (liderowi doom metalowej grupy Pentagram) i Roky'emu Ericksonowi (niegdysiejszemu członkowi pionierów rocka psychodelicznego - The 13th Floor Elevators, znanemu także z solowych dokonań). Inspirując się ich twórczością, Pelander napisał utwór "No Angel or Demon". W celu nagrania go zebrał kilku muzyków - gitarzystę Johna Hoylesa, basistę Ola Henrikssona i perkusistę Jensa Henrikssona - zaś sam objął stanowisko wokalisty i gitarzysty rytmicznego. Nagranie zostało wydane (w 2002 roku) na singlu sygnowanym nazwą Witchcraft i miało być jednorazowym projektem tego składu. Płyta trafiła jednak do niejakiego Lee Doriana - wokalisty doom metalowego Cathedral, ale też szefa małej wytwórni Rise Above Records. Zachwycony utworem, zaproponował muzykom kontrakt i tak Witchcraft przerodził się w prawdziwy zespół.
Dirge to po angielsku lament, zawodzenie, elegia, pieśń żałobna. Jest to również nazwa francuskiej grupy założonej w 1994 roku, niedaleko Paryża. Trzeba przyznać, że nazwa zespołu idealnie obrazuje klimat jej twórczości. Ta bazuje głównie na kilku podgatunkach metalu - post, sludge oraz doom. Jednak nie zamyka się tylko w tych ramach. W różnych fazach twórczości Dirge bez problemu odnaleźć można również elementy industrialu, drone, ambientu czy post rocka.
The Grand Astoria to grupa zwariowanych Rosjan z Petersburga. Zespół powstał w 2009 roku z inicjatywy Kamille Sharapodinova - gitarzysty i wokalisty. Trudno sklasyfikować muzykę tworzoną przez The Grand Astoria. Styl grupy jest bardzo eklektyczny i zahacza między innymi o takie gatunki, jak space rock, rock psychodeliczny i progresywny, country, punk, grunge, stoner, heavy metal i jeszcze kilka innych. Miks ten wydaje się być ciężkostrawny, ale w rzeczywistości smakuje wybornie i co najważniejsze - ciągle ewoluuje.
Paweł Kłodnicki