Budgie - Zapomniany gatunek
- Kategoria: Dyskografie
- Adam Widełka
Deski skrzypiały pod nogami, kiedy wchodził na strych. Strach jednak tłumiła fascynacja nowym, nieznanym wcześniej miejscem. Spróchniałe schody nie miały trudności z utrzymaniem ciężaru dziecka, więc z wypiekami na twarzy zaczął rozglądać się w półmroku. Po chwili błądzenia pośród przykrytych folią starych krzeseł, komody i wyprutej kanapy jego oczy dostrzegły duży kufer. Gdy podszedł bliżej, przedzierając się przez pajęczyny, spostrzegł na jego wieku przyklejoną niedbale kartkę z nagryzmolonymi, niebieskim długopisem, dwiema literami równo stojącymi obok siebie - LP. Nic mu to nie mówiło, więc postanowił otworzyć skrzynię. Zanosząc się kaszlem od wszędobylskiego kurzu zaczął przeglądać, jak się okazało, duże, kwadratowe koperty ze śmiesznymi obrazkami. Na jednym z nich dostrzegł dziwny malunek przedstawiający postać jadącą na koniu. Zwierzę było jakby w skoku, a dosiadał go człowiek z głową papugi. Gapił się tak w ten obrazek paręnaście minut, bo był zupełnie inny niż to, co dotąd widział w szkolnym elementarzu. Z letargu wybiła go dłoń, którą ktoś położył mu na ramieniu. To był jego ojciec. Odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy - szkliły się od łez. Nie wiedział jeszcze, co trzymał w rękach, ale sądząc po reakcji ojca, było to coś bardzo ważnego. Płytę oczywiście ma do dziś. Wtedy, tych kilkanaście lat temu, na strychu, została ona być może ocalona od całkowitego zapomnienia.
Z grupą Budgie jest tak, że ciągle trzeba o niej przypominać, dbać o jej muzykę, uczyć o niej słuchaczy. Dziś walijskie trio leży gdzieś na takim muzycznym strychu, przykryte warstwą kurzu i tylko nieliczni sami mogą do niej dotrzeć. Pozostali muszą liczyć na tych, którzy umieją przekazać tym drugim swoją wiedzę. Co prawda w moim przypadku styczność z Budgie odbyła się w warunkach zupełnie innych, jednak też zostałem tą wiedzą obdarowany przez mojego tatę i znajomego sprzedawcę z małego, nieistniejącego już, niestety, sklepiku muzycznego. Jakbym mocniej wysilił swoją pamięć, to nie wiem, czy czasem ta przygoda nie zaczęła się właśnie od tego albumu z okładką przedstawiającą papugo-człeka dosiadającego wierzchowca.
Budgie jako zespół miało po prostu pecha. Tak, miało cholernego pecha, że nie mogło się przebić przez solidne zasieki popularności rozstawione przez Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath. Bo jeśli chodzi o warstwę muzyczną, można kilka nocy rozmawiać o tym, że jednak walijska grupa zawierała w swoich utworach i blues (jak Led Zeppelin), i przebojowość (jak Deep Purple) oraz ciężar (jak Black Sabbath). Coś jednak poszło w tym wszystkim nie tak, że Budgie musiało swoją karierę, od 1967 roku do zmierzchu w 1988 roku, ciągle coś udowadniać. Burke Shelley (wokalista, lider i basista) zmagał się zarówno z nieprzychylnością krytyki, jak i roszadami w składzie. Zmieniali się perkusiści i gitarzyści, a on niestrudzenie pchał wszystko naprzód. W pewnym momencie zaczął już kombinować kompozytorsko. Myślę, że sfrustrowany tym, że mimo jego wysiłków, Budgie nie jest w czołówce. Cały okres działalności zespołu to ciągła walka o przetrwanie. Dziś też jest zdany na łaskę ojców, którzy, świadomi niezwykłej misji, włączą płyty swoim dzieciom. Jest zdany na łaskę sprzedawców, którzy położą na półce w sklepie egzemplarze wznowień płyt i zachęcą poszukiwaczy dobrej muzyki do ich zakupu.
Nie mam kilku nocy na stworzenie monumentalnego wywodu analizującego historię tego tria, ale postanowiłem, że spróbuję przedstawić jego muzykę. Bez zbędnych dat, statystyk oraz dociekania, dlaczego akurat było tak, a nie inaczej. O tym już pisano, mówiono, więc po suche fakty odsyłam do kronikarzy. Ja proponuję zupełnie inną perspektywę - lot na papuzim grzbiecie. Warto włożyć więc czapkę pilotkę i lotniczą kurtkę, bo będzie wiało. Warto przywrzeć do siodła, bo będzie trzęsło! Lot będzie bezpieczny, bo ten barwny ptak, który zniósł już tyle, dodatkowy ciężar potraktuje z lubością.
"Budgie" (1971)
Ocena
Rok wydania debiutu Budgie może dać podstawy, by sądzić, co wpłynęło na brak całkowitego sukcesu. W momencie kiedy wielcy konkurenci walijskiego tria byli już w rozpędzie, nasi bohaterowie dopiero podrywali się do lotu. Lot to jednak przepiękny! Pierwszy album papużki to nagrania, które nikogo nie powinny pozostawić obojętnym. Surowa, ciężka i jednocześnie natchniona płyta. Gęsta sekcja rytmiczna nadaje wyrazu wszystkim kompozycjom. No, za wyjątkiem miniaturowych ballad, które niezaprzeczalnie są bardzo milutkie. Jakże piękny jest bulgot basu i ten wokal Shelleya. Intryguje i będzie ozdobą każdej płyty. Cudowne riffy wyciska ze swojej gitary Tony Bourge. Perkusją zawiaduje Ray Philips. Wszystkie te czynniki składają się na jeden z najbardziej niedocenianych, może lepiej, zapomnianych debiutów w historii hard rocka. Chociaż Budgie nie podąża ślepo prostą drogą ku ciężarowi. Flirtuje odważnie z bluesem, który aż wycieka spod palców, oblewając gryfy gitar. Przekładają się w kompozycjach warstwy najróżniejsze, chociaż nie jest to bardzo skomplikowana płyta. Słychać jednak wielką wyobraźnię muzyczną tria. Jak ta płyta smakuje! Przyznam, że wróciłem do niej po dłuższym czasie, ale ta muzyka nic a nic się nie zestarzała. Może tylko to brzmienie, bardzo garażowe, brudne, wpłynie na niejedno ucho. Z drugiej strony, to niezaprzeczalny urok "Budgie".
"Squawk" (1972)
Ocena
Można powiedzieć, że "dwójka" jest kontynuacją debiutu. Chociaż daleki byłbym od postawienia znaku równości między tymi nagraniami, to nie sposób dostrzec pewnych podobieństw. Mamy tutaj znów bardzo gęsto grającą sekcję, która zdaje się na dobre okrzepła i prawdziwie bawi się graniem. Gitara nie stara się być wirtuozerska. Można wręcz być pod wrażeniem prostszych rozwiązań niż rok wcześniej. Ta płyta, dla mnie, nie ma jednak tak wielkiego ładunku emocji, co poprzedniczka. Nie ukrywam, że debiutu słucha mi się po czasie lepiej niż "Squawk". Co nie znaczy, że jest to słaba płyta! Żeby każdy młody zespół hard rockowy tworzył takie numery, jak Budgie... W stosunku do debiutu mogę powiedzieć, że bardziej podobają mi się miniaturowe kompozycje lidera. Bardzo liryczne i natchnione, są pomostem między początkiem albumu a jego drugą, bardziej zróżnicowaną częścią. Czym bliżej końca, tym mocniej panowie kombinują. Pierwsze utwory są dość zachowawcze, ale gdzieś po piątym numerze papużka ma więcej ochoty, by polatać. Niby wszystko jest osadzone w ciężkim, masywnym brzmieniu, a jednak nie brak fragmentów szalenie odmiennych, nie brak muzycznych odlotów. Widać, że Budgie nie interesowało granie tylko i wyłącznie czadowych "rockerów". Mimo wszystko walijska grupa proponuje nam swój własny styl, nie rezygnując oczywiście z prostych środków. A była to, jak miało się okazać, wielka siła tego zespołu.
"Never Turn Your Back on a Friend" (1973)
Ocena
Każdy zespół marzy o tym, żeby nagrać płytę, którą wpisze się na stałe do kanonu. Nagrać materiał, o którym będą dyskutowały pokolenia. Chociaż pewnie nikt tego nie zakłada, bo jak można na etapie produkcji wiedzieć, że coś będzie epokowym sukcesem? Budgie w 1973 roku weszło do studia, by nagrać kolejną płytę. Po prostu. Czas pokazał, że powstał album, który w pewnym sensie uratował ich od całkowitego zapomnienia - dał im swoistą nieśmiertelność. "Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela" - tak można przetłumaczyć tytuł najsłynniejszego longplaya Budgie. Ta mądra sentencja idealnie współgra z monumentalną i zapierającą dech w piersi okładką, którą namalował Roger Dean (współpracował między innymi z Yes, Uriah Heep i wieloma innymi klasycznymi zespołami). Mimo, że był on też twórcą koperty do "Squawk", to tutaj powstało coś, co jest po prostu wielkim dziełem. A muzyka? Złośliwi powiedzą, że sukces "Never Turn Your Back on a Friend" polegał na dwóch kompozycjach spinających swoistą klamrą resztę materiału. Coś w tym może być, jednak oprócz słynnego "Breadfan", rozpoczynającego kapitalnym riffem płytę i pięknych "Parents" wieńczących całość, mamy tutaj całe mnóstwo świetnej muzyki. Budgie dojrzało. To słychać już od początku. Brzmienie, w stosunku do dwóch pierwszych płyt, jest bardziej selektywne. Można powiedzieć, że czyste. Środek krążka to dwa soczyste, rockowo-bluesowe strzały. Lepią się skrzydła papużki od namiętnego flirtu z bluesem. Po latach ta muzyka jest idealnie zakonserwowana. Budgie inspirowało kolejne pokolenia młodych gniewnych, w tym chyba najmocniej zespół Iron Maiden. Te zmiany rytmu, pełne emocji wokale, ten prujący do przodu riff. Można tego słychać godzinami. Łzy same płyną do oczu, bo tak dziś się po prostu nie gra. Na "Never Turn Your Back on a Friend" Burke Shelley znów powtórzył zabieg znany z poprzednich płyt. Otrzymaliśmy więc kolejne dwie, słodkie i pozwalające na wytchnienie miniaturki. W tym jedna daje nam wyciszenie przed finałem albumu. Ale tego proszę po prostu posłuchać. Klasyka.
"In for the Kill" (1974)
Ocena
Gdy już osuszymy oczy po ostatnich krzykach mew z poprzedniego albumu, warto wziąć głęboki oddech przed włączeniem "In For The Kill". Będzie ostro. Już zresztą okładka wskazuje, że poczciwa papużka falista oddała miejsce sokołowi wędrownemu. A jak wiadomo, to ptak drapieżny. Zabija ofiarę, uderzając ją z pełną mocą w locie, by wrócić do niej, gdy ta spadnie na ziemię. Walijskie trio stosuje ten zabieg z powodzeniem. Soczysty hard rock dominuje w pierwszej części płyty. Nadal jest gęsto, mocno i zdecydowanie do przodu. Uwielbiam to ich wcielenie za bezpośredniość. To jeden z moich ulubionych albumów. Budgie jednak nie rezygnuje ze sprawdzonego patentu w postaci, tym razem jednej, bardzo ładnej ballady. Wciąż nie zapomina o tym, jak ważny jest blues. Serwuje nam pod koniec płyty numery właśnie w tym stylu, ale doprawiane swoimi przyprawami. To były naprawdę złote czasy hard rocka! Żonglerka motywami, bez jakiejś spinki, że tego nie można, a tamto będzie za długie. Gdzie tam! Są tutaj dwa prawie dziesięciominutowe kawałki, w których aż roi się od pomysłów. Kapitalnie się tego słucha. Budgie w 1974 roku było, choć przez chwilę, prawie na szczycie mimo zmiany na stanowisku perkusisty. "In For The Kill" to jedyny album, na którym gra Pete Boot. W żadnym wypadku jednak nie jest to widoczne w spadku formy zespołu, a wręcz przeciwnie. Papużka wzbiła się tutaj bardzo wysoko.
"Bandolier" (1975)
Ocena
Wysokich lotów naszej milusińskiej papużki ciąg dalszy. Budgie już na dobre rozkręciło się kompozytorsko, proponując bardzo zróżnicowane utwory. Mimo tego, że na starcie wita nas typowy hard rock, to już z kolejnymi numerami zanurzamy się w dość osobliwej krainie. Chciałoby się poprawki, a zamiast tego możemy cieszyć się natchnionymi partiami gitary. Robi się trochę onirycznie, ale to tylko pokazuje, jak wielką wyobraźnię artystyczną miał Burke Shelley. Gdzieś potem zahacza nawet o funky. Ten gatunek był nie mniej inspirujący dla lidera, jak blues. Pojawia się też trochę zmysłowości w partiach basu. Muzyka snuje się powoli, pozwalając na to, by słuchacz wciągnął się w tę grę. W połowie trzeciego kawałka można odetchnąć - oto wraca "typowe" Budgie. Na "Bandolier" znajdziemy mało przewidywalną muzykę, co czyni ten album wyjątkowym. Wydawałoby się, że po ciosach z "In for the Kill" będzie znów prosto (ale nie prostacko) i lekko nawet agresywnie, a tutaj czeka nas zaskoczenie. Ale spokojnie, wszystko jest pod kontrolą. Jeśli o mnie chodzi, bardzo lubię rozwiązania na tej płycie. Dużo tutaj brzmień basu. Zmian klimatów w poszczególnych kawałkach. No i finał po raz kolejny w wielkim stylu z hipnotyzującą końcówką, bogatą w solówki i galopującą sekcję. W sumie muzyka współgra idealnie z okładką. Tak samo jak koperta, dźwięki bardzo intrygują. To po prostu znów kapitalnie napisany album.
"If I Were Brittania I'd Waive the Rules" (1976)
Ocena
Po tak świetnej i nietuzinkowej płycie jak "Bandolier" można było oczekiwać, że Budgie pójdzie za ciosem. Z perspektywy czasu bardzo ciężko pozytywnie oceniać "If I Were Brittania I'd Waive the Rules", chociaż daleki też jestem od skreślenia jej definitywnie. To nie jest zła płyta, jednak wtedy, w 1976 roku, mogła spowodować lekkie załamanie w szeregach fanów walijskiej formacji. Dziś też ciężko ją porównywać do solidnych longplayów. Już na dobre w kompozycjach grupy zagościł funk, spychając soczysty hard rock czy blues na boczny tor. To bardzo dziwna płyta jak na zespół mający aspiracje do bycia w ścisłej czołówce hard rocka. Chyba jednak Burke Shelley nie wytrzymał ciągłego bycia za Black Sabbath czy Deep Purple, przez co skłonił się ku komponowaniu utworów nie będących nawet cieniem tych z pierwszych płyt. Powstał bardzo luźny album, mający ciekawą aurę, choć bez istotnej mocy. Można mieć z tym krążkiem nie lada problem, bo tak naprawdę nie ma żadnych przesłanek, by oceniać go źle, jednak znowu nagrany został przez grupę popełniającą takie rzeczy jak "Never Turn Your Back on a Friend" czy "In For The Kill". Papużka trochę się miota niczym zamknięta w klatce. Z jednej strony słychać, że riffy proponowane przez Tony'ego Bourge'a miały być kolejnymi kruszącymi zęby, ale grzęzną gdzieś w połowie drogi. Z drugiej - lubię do niej wracać, chociażby dla paru fajnych momentów, jak specyficzne ballady "You're Opening Doors" i "Heaven Knows Our Name" czy znów naprawdę udany finał w postaci "Black Velvet Stallion". Jednak jako całość może rozczarować. Budgie tym razem nie dało rady przeskoczyć poprzeczki, którą samo sobie zawiesiło dość wysoko.
"Impeckable" (1978)
Ocena
Minęły dwa lata od poprzedniej płyty i ktoś widocznie znalazł klucz, by wypuścić naszą papużkę z klatki. Od pierwszych taktów "Impeckable" słychać, że Budgie wróciło tutaj odmienione. Prędki otwieracz, soczyście hard rockowy, daje nadzieję na porządne granie. Rzeczywiście im dalej, tym pozytywniej. Może nie jest to wybitna płyta, ale bardzo przyzwoita, wyraźnie lepsza w kontekście poprzedniczki. Papużka wyciągnęła wnioski i zdecydowała się przeprosić się z koncepcjami znanymi już z wcześniejszych albumów. Wyszło jej to na zdrowie, bo Budgie brzmi tutaj bardzo świeżo. Bez zbędnych ceregieli atakuje nas ponownie ciekawymi pomysłami. No i po raz kolejny udowadnia, że siła nie musi opierać się tylko i wyłącznie na czadowych numerach. Prawdziwą ozdobą początku płyty są dwa dość spokojne kompozycje. Ale chyba niejeden pokochał Budgie za ich specyficzne podejście do ballad. Na pewno zwróciła moją uwagę świetna szata graficzna, ale muzyka też mocno odcisnęła swoje piętno. Chociażby tym, że jest to znów, trochę tropem "Bandolier", album bardzo zróżnicowany. Muzycy nie zarzucili na "Impeckable" flirtu z funky, ale uznali widocznie, że nie może on przyćmiewać tego, z czego Budgie było po prostu rozpoznawalne. Cóż, nie dało się zagrać aż tak ciężko jak na wczesnych płytach, jednak brawa dla tria za nawiązanie walki o własną tożsamość. Trzeba mieć jednak solidne poczucie własnych umiejętności i duży luz, żeby zamiast stuprocentowych rockowych strzałów, pod koniec płyty umieścić bardzo wesołe kompozycje w rodzaju "Smile Boy Smile" czy dość połamany "I'm A Faker Too". Wielkie ukłony dla Budgie również za świetny finał albumu. Zarówno przedostatni, jak i ostatni kawałek mogą śmiało być prawdziwą ozdobą płyty. To pod względem kompozycji bardzo ciekawy album, ale jest on wyjątkowy jeszcze z jednego powodu - zagrał tutaj po raz ostatni Tony Bourge.
"If Swallowed Do Not Induce Vomiting" (1980)
Ocena
Ja się tylko domyślam, jak musiał skakać gul naszej papużce, kiedy w 1980 roku wielu uczniów przerosło mistrzów. W Anglii, jak grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać zespoły, które grały szybciej, ciężej, ale czerpiąc garściami z dorobku grup, które działały w poprzednim dziesięcioleciu. Na domiar złego, zyskiwały poklask i przyciągały tłumy. Wiele starszych kapel uznało, że trzeba coś z tym zrobić, trzeba ratować swoją pozycję. Budgie też zapragnęło gonić młodych, albo chociaż nie dać się wyrzucić z peletonu. Ten mini album, wydany w 1980 roku, pokazuje trio w nowej odsłonie. Nie dość, że na miejsce Bourge'a przyszedł gitarzysta grający inaczej, bardziej metalowo - John Thomas - to jeszcze same kompozycje uległy znacznej zmianie. Utwory nie są złe, choć w zupełnie odmiennym stylu niż dotychczas. Wyróżnić w sumie można tak naprawdę dwa z czterech - "Wild Fire" i "Panzer Division Destroyed". Ten drugi zwłaszcza może się podobać - utrzymany w motorycznym rytmie sekcji z sunącą do przodu gitarą. Można traktować jako ciekawostkę wydawniczą, bo kawałki te nie zostały ponownie wydane na żadnej płycie. Ciężko jednak potraktować tę EP-kę jako jakiś wyznacznik. Budgie stara się tutaj pokazać z jak najlepszej strony, chociaż czuć zmiany, które, szczerze, nie wyszły papużce na zdrowie.
"Power Supply" (1980)
Ocena
Jaki bucha z tej płyty ogień! Budgie z wściekłością dorzuca do pieca, rozpędzając się mocniej, niż kiedykolwiek. Papużka zabrała się za heavy metal. Mini album był zapowiedzią tego, co może się zdarzyć, a longplay potwierdził te przypuszczenia. Tylko ciągle mam trochę sceptycyzmu, czy naprawdę było to kapeli strasznie potrzebne? Myślę jednak, że zwrot ku cięższej, szybszej muzyce spowodowały właśnie zmiany czasów. Bo przecież mało kto słuchał klasycznego hard rocka czy prog rocka. Zaczęły dominować grupy pokroju Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. No i nasza papużka chwyciła się dziobkiem tych zespołów, rozpaczliwie się trzymając się. Sekcja rytmiczna nigdy chyba nie grała tak prosto, czasem wręcz topornie. Gdzie się podział ten basowy feeling, te kombinacje i zmiany tempa? Co z tego, że gitara wycina ogniste solówki, tnie riffy jak piła tarczowa? Nie za to pokochałem Budgie! Chociaż uwielbiam heavy metal, to nie było to naturalne środowisko dla Budgie. To był krok desperacji. Brak popularności, zmiany na rynku i wciąż ciągła walka o byt. Jednak jest w przypadku "Power Supply" paradoks, bo nawet w nie swojej konwencji Budgie potrafi zaskoczyć. Są na tym albumie ciekawe fragmenty, choć jako całość album może nie przekonywać. Wykonawczo jest bardzo dobrze. Zespół wchodzi tutaj w skórę swoich młodszych konkurentów, próbując ich trochę zawstydzić. Czasem mu się to udaje, chociaż można odnieść wrażenie, że robi to trochę na siłę. Na szczęście w finale płyty panowie "luzują" portki i wkrada się na chwilkę "stary" klimat. Tak na pocieszenie.
"Nightflight" (1981)
Ocena
Była kiedyś taka książka Antoine'a de Saint-Exupery'ego, "Nocny lot" wydana w 1931 roku. Kończy się tym, że główny bohater, pilot Fabien, po locie nie wraca do bazy. Można powiedzieć, że album Budgie z 1981 roku ma jedną wspólną cechę z powieścią - gdy płyta się skończy, Budgie już nie wróci. Przynajmniej w postaci, za jaką grupę można było pokochać. Jednak po kolei. W stosunku do "Power Supply" słychać tutaj, że chłopaki dali sobie na wstrzymanie. Postawili na świeże, orzeźwiające brzmienie. Naprawdę da się tego słuchać z uśmiechem na ustach. Budgie wie, że czasu się nie wróci, jednak umiejętnie przemyca w kompozycjach cechy, które decydowały o ich sile w połowie lat 70. Odnieść można wrażenie, że gdy na "Power Supply" wyczuwalne było spięcie i duszna atmosfera, to na "Nightflight" nasze trio chwyta wiatr w żagle. Albo raczej podrywa się do lotu. Znów próbuje wzbić się równie wysoko, co kilka lat temu. Naprawdę lubię tą płytę. Myślę, że spodoba się ona nawet największym oponentom. Trzeba przyznać, że kompozytorsko jest wyczuwalny większy luz, utwory są nawet trochę, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przebojowe. Co ważne, Budgie znów próbuje być na "Nightflight" zróżnicowane. To już naprawdę dużo. Są tutaj znów ładne fragmenty, czysto liryczne, delikatne. Można było tęsknić za tym wcieleniem Budgie, bo przecież ostatnia ballada, taka w "starym" stylu, została nagrana w 1978 roku! Szkoda tylko, że gdy milknie na dobre akustyczna gitara z ostatniego utworu, papużka nie wraca z lotu. Może wiedziała, że "Nightflight" to tylko pozorna walka o liczenie się w stawce? Tego możemy się jedynie domyślać...
"Deliver Us From Evil" (1982)
Ocena
Jednak wróciła. Po tułaczce nie wiadomo gdzie. Przestraszona. To nie ta papużka, jaką znaliśmy. Zagubiona. Przecież to tylko rok czasu! Niestety, długo nie mogłem w to uwierzyć, że "Deliver Us From Evil" nagrało Budgie. To samo, które popełniło "Never Turn Your Back On A Friend". No dobrze, to inna epoka. Czy to ten sam zespół, który chwilę wcześniej wydał "Nightflight". Tutaj nie ma cienia poprzedniczki. Jest jeden fakt, który zdecydował, że album brzmi i wygląda, jak wygląda. Burke Shelley podobno wtedy nawrócił się na wiarę chrześcijańską. Stąd więc i tytuł i warstwa muzyczna. Do bólu złagodzona przez klawisze, na których zagrał dodatkowy muzyk - Duncan McKay. Sądzę jednak, że wiara nie ma tutaj nic do rzeczy, a po prostu zbliżał się, już raz odroczony, zmierzch grupy. Gdzieniegdzie jeszcze papużka przypomina sobie jak zachowywała się wcześniej. Jak lubiła latać i że umiała wzbić się wysoko. Na "Deliver Us From Evil" zaledwie szybuje na bezpiecznej wysokości. Album to ładny, słodki, ale ogólnie - akt desperacji. Już nawet nie taki, jak w momencie chwytania się młodej fali zespołów metalowych. Tutaj osiągnął już gigantyczne rozmiary. To po prostu błaganie o pomoc. Jednak, jak miało się okazać, ten krzyk był zbyt słaby. Albo nikt już nie zwracał uwagi na pewne zespoły, a do nich, niestety, zaliczyć można było wtedy Budgie. Po ostatnim dźwięku papużka zamilkła na długie lata mimo, że jeszcze próbowała poderwać się w górę w 1988 roku.
Epilog
Warto sięgnąć, jako uzupełnienie dyskografii, po wydane pod koniec lat dziewięćdziesiątych płyty zawierające nagrania koncertowe. Są to - "We Came We Saw" (1997), "Heavier Than Air - Rarest Eggs" (1998), "Life in San Antonio" (2002) i "BBC Recordings" (2006). Studyjnie Budgie poderwało się do lotu tylko raz, po oficjalnej reaktywacji zespołu w 1999 roku, wydając w 2006 roku płytę "You're All Living in Cuckooland". Zawiera ona poprawną, choć mało rewelacyjną muzykę nagraną w składzie - Burke Shelley (bas i wokal), Steve Williams (perkusja) i Simon Lees (gitara). Od blisko siedmiu lat trio jest w stanie zawieszenia, bez jednak realnych szans na powrót. Zespół też aktywnie występował w latach 2004-2010. Miałem przyjemność być na jednym z wielu koncertów, jakie w tych latach Budgie grało w Polsce. Było to w Poznaniu w 2008 roku. Ale to temat na zupełnie inną historię.
Zdjęcia: Oficjalna strona zespołu
Komentarze