W życiu każdego miłośnika płyt winylowych przychodzi taki moment, kiedy w głowie zaczyna kołatać się myśl o zmianie wkładki gramofonowej. Może się ona zrodzić z czystej konieczności, na przykład z powodu zużycia lub uszkodzenia posiadanej wkładki, jednak kiedy kieruje nami chęć wydobycia z czarnych płyt lepszego dźwięku, wchodzimy na wyższy poziom wtajemniczenia. Ogromny postęp w tej dziedzinie może przynieść nawet przeskok z modelu montowanego fabrycznie przez producenta gramofonu (większość popularnych wkładek "na start" kosztuje około 200-350 zł) na tego samego typu kartridż za 500-700 zł. A jeśli chcielibyśmy pójść dalej? Jeżeli tylko pozwala nam na to przedwzmacniacz korekcyjny lub wejście phono we wzmacniaczu, możemy pomyśleć o przesiadce z wkładki MM (Moving Magnet) na MC (Moving Coil). Te są bowiem uznawane za znacznie bardziej zaawansowane i audiofilskie. I choć zazwyczaj trzeba się liczyć z większym wydatkiem i znacznie niższym napięciem wyjściowym, na pewno warto spróbować. Pytanie tylko jaki model wybrać... Tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Dobieranie wkładki do pozostałych elementów toru to dość skomplikowana sztuka, dlatego liczba dostępnych na rynku modeli potrafi przyprawić o zawrót głowy. Jeżeli postanowimy trzymać się z daleka od mniejszych manufaktur i zagłębimy się w katalogi największych graczy rynku, może nawet dojść do sytuacji, w której po kilku wieczorach spędzonych na lekturze danych technicznych trafimy na serię trzech, pięciu lub siedmiu wkładek o takiej samej konstrukcji, ale różniących się od siebie obudową, wspornikiem lub szlifem igły. Właśnie taką propozycję podsuwa audiofilom Audio-Technica.
Początki wielu firm zajmujących się produkcją sprzętu audio były bardzo skromne. Nawet najwięksi gracze zaczynali często od pojedynczego wzmacniacza skonstruowanego na kuchennym stole, budowy kolumn estradowych dla zaprzyjaźnionego zespołu muzycznego lub modyfikowania odtwarzaczy płyt kompaktowych i końcówek mocy na zlecenie zapaleńców, którzy dopatrzyli się w nich kilku słabszych elementów. Czytając tego typu historie można wręcz nabrać przekonania, że z każdego wzmacniacza zlutowanego z części kupionych za ostatnie oszczędności musi narodzić się coś więcej. Konstruktorzy takich urządzeń widzą już entuzjastyczne recenzje, zamówienia spływające z całego świata, własne pokoje na największych wystawach i nową fabrykę z pięknym pokojem odsłuchowym i stanowiskami montażowymi wyposażonymi w najnowocześniejszy sprzęt, jednak najczęściej wszystko to pozostaje w sferze marzeń. Okazuje się, że dobre pomysły, doświadczenie, a nawet wsparcie zadowolonych klientów to jeszcze nie wszystko. Po każdym sukcesie pojawiają się kolejne problemy - biurokracja, nieprzewidziane koszty, problemy ze znalezieniem wykwalifikowanych pracowników, certyfikaty, dostępność części i wszystko, co można wrzucić do worka z napisem "proza życia". Aby się z tym uporać, trzeba być bardzo upartym i konsekwentnym albo... Nie zaczynać od zera. Gdybyśmy chcieli zbudować wzmacniacz lampowy, z pomocą przyjdą nam na pewno dostępne i wielokrotnie przećwiczone schematy. Technologia nie jest nowa, w związku z czym kluczem do sukcesu są odpowiedniej jakości komponenty i umiejętność połączenia ich w jedną całość, a nie kosmiczne technologie, do których dostęp mają tylko nieliczni. Powiedzmy, że wszystko jest już rozrysowane. Tylko skąd wziąć porządną obudowę, jak wykonać transformatory i gdzie kupić dobre lampy, abyśmy zmieścili się w zakładanej cenie? Siedząc przy kuchennym stole, moglibyśmy już w tym momencie zaparzyć sobie melisę. A gdyby okazało się, że mamy fabrykę transformatorów toroidalnych oferującą również lampy elektronowe, kable, gniazda, akcesoria i obudowy do sprzętu audio? Inna rozmowa. A właśnie tak zaczyna się historia marki Fezz Audio.
Gdyby piętnaście lat temu ktoś namawiał mnie, bym rzucił wszystko, czym wówczas się zajmowałem i otworzył fabrykę gramofonów, uznałbym go za niegroźnego wariata i grzecznie dał mu do zrozumienia, aby szukał podobnych sobie pomyleńców gdzie indziej. W tamtych czasach temat winyli i gramofonów praktycznie nie istniał. Podtrzymywali go przy życiu prawdziwi entuzjaści, kolekcjonerzy i audiofile dyskutujący o wyższości jednych hi-endowych wkładek nad innymi. Niewielkie, specyficzne i na dodatek dość hermetyczne środowisko. Klub pasjonatów, którzy nawet przez innych audiofilów byli traktowani z rezerwą. Jeżeli coś w ogóle ich obchodziło, były to ramiona, przedwzmacniacze korekcyjne, wkładki i akcesoria z najwyższej półki. Aby do nich dotrzeć, trzeba było mieć potężną wiedzę i doświadczenie, nie mówiąc już o zapleczu technicznym i finansowym. Produkcja tańszych gramofonów też mijała się z celem. Dostęp do płyt - nawet w porównaniu z tym, co obserwujemy dzisiaj - był mocno utrudniony. Misja samobójcza. A teraz wyobraźcie sobie, że ktoś bierze się za to trzydzieści lat temu, kiedy płyty kompaktowe wchodziły w okres największego rozkwitu, a nośniki analogowe uważano za coś, co należało czym prędzej wynieść na strych lub po prostu spalić. Właśnie w tamtych, jeszcze trudniejszych dla czarnych krążków czasach, produkcją gramofonów zainteresował się Heinz Lichtenegger - młody, pełen entuzjazmu Austriak, którego pewnego dnia przywiało do wielkiej fabryki urządzeń elektronicznych Tesla w byłej Czechosłowacji. Wytwarzała ona między innymi telewizory, odbiorniki radiowe, tranzystory, układy scalone, ekrany, głośniki, magnetofony i nagrywarki kasetowe. Czesi produkowali także całkiem niezłe gramofony, jednak już wtedy było wiadomo, że przyszłość należy do cedeków. Lichtenegger, prywatnie ogromny miłośnik winyli, nie mógł się z tym pogodzić. Myśl o tym, że potężna fabryka gramofonów zostanie zamknięta, a jej wyposażenie prawdopodobnie skończy gdzieś na skupie złomu, nie dawała mu spokoju. W końcu postawił wszystko na jedną kartę i przejął fabrykę SEV w miejscowości Litovel nieopodal Ołomuńca. Podobnie, jak producent lamp elektronowych - JJ Electronic - była to jedna z części potężnego koncernu, której przy wsparciu lokalnych działaczy i prywatnych właścicieli udało się oddzielić od Tesli i powoli postawić na nogi. Tak w 1991 roku narodził się Pro-Ject.
Wbrew przewidywaniom tajemniczych analityków wieszczących rychły koniec winylowego szału, po kilku latach doskonałej koniunktury wciąż nic nie wskazuje na to, by "chwilowa moda" na czarne płyty i gramofony miała się skończyć. W każdym kraju wygląda to wprawdzie trochę inaczej, ale obecnie nie ma już żadnych wątpliwości, że najcięższe lata ten format ma dawno za sobą. A przecież od końcówki lat osiemdziesiątych, kiedy płyty kompaktowe zaczęły definitywnie przejmować rynek, winyle nie miały łatwego życia. Podtrzymywali je tylko tradycjonaliści, entuzjaści, kolekcjonerzy i... Audiofile, dla których cyfrowy dźwięk zwyczajnie nie mógł się równać z analogową płynnością, barwą, przestrzenią i dynamiką. Kiedy pałeczkę zaczęły przejmować pliki i serwisy streamingowe, wydawało się, że tym samym kończy się epoka nośników cyfrowych. A tu proszę, sprzedaż winyli i gramofonów szybuje w górę! Dziwne? Zagadkowe? Niezrozumiałe? Moim zdaniem nie do końca. Owszem, ze znanych metod zapisu i reprodukcji muzyki cyfrowej, chyba nic nie może się równać z gęstymi plikami DSD, ale ich dostępność wciąż jest problematyczna. Wystarczy wypisać na kartce dziesięć swoich ulubionych albumów i sprawdzić czy gdzieś da się je kupić w formie plików DSD64, o lepszej jakości nie wspominając. Miłośnicy klasyki, jazzu i "audiofilskiego plumkania" mają trochę łatwiej, ale pozostali będą mieli szczęście, jeśli uda im się znaleźć z tej dziesiątki dwie lub trzy płyty. Najwygodniejszy jest streaming. Wystarczy dostęp do sieci, abyśmy mogli cieszyć się milionami tytułów z telefonu, komputera lub hi-endowego streamera. Tu jednak dopiero od niedawna możemy liczyć na naprawdę wysoką jakość dźwięku, a i to oczywiście nie w przypadku każdego jednego wydawnictwa. A jeżeli dojdziemy do wniosku, że chcemy mieć w domu własną kolekcję płyt i jakieś urządzenie do ich odtwarzania? Co jeśli nie mamy żadnego "bagażu", żadnych gromadzonych latami zbiorów i możemy po prostu wybrać jedną drogę, którą zechcemy pójść? Dla wielu melomanów postawionych przed takim wyborem, odpowiedź jest oczywista - winyle! Są czadowe, mają duże okładki, dają poczucie fizycznego kontaktu z muzyką, a do tego mogą zapewnić nam niezwykłe, analogowe brzmienie. A przynajmniej tak mówią ci wąsaci audiofile...
Rosnąca popularność płyt winylowych nawet dla niektórych melomanów stanowi nie lada zagadkę. Dlaczego ludzie przypomnieli sobie o czarnych krążkach i dziwnych, mechanicznych maszynach służących do ich odtwarzania? Jak to w życiu bywa, każdy ma na ten temat swoje zdanie. Pesymiści twierdzą, że jest to tylko chwilowa moda, która niedługo minie i wówczas z winylami pożegnamy się na dobre. Optymiści uważają, że coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że cyfrowa muzyka nigdy nie da nam tego, co oferują nagrania analogowe, a trend, który obserwujemy jest tylko początkiem dłuższej historii, w której gramofony odgrywają kluczową rolę. Sam nie zapisałem się do żadnego z tych obozów. Nie wiem co przyniesie przyszłość, ale kiedy ktoś pyta dlaczego sprzedaż winyli i gramofonów szybuje w górę, odpowiadam zgodnie ze swoimi własnymi przekonaniami - bo winyle i gramofony są po prostu fajne. Na to, co przyciąga nas do tego formatu składa się wiele różnych rzeczy. Z punktu widzenia melomana - możliwość kolekcjonowania płyt i spędzania wolnego czasu na giełdach, często także opcja upolowania czarnego krążka podczas koncertu, z autografem lub dedykacją ulubionego artysty, a do tego cały rytuał towarzyszący odsłuchowi analogowych nagrań. Duże okładki, koperty, szczoteczki, meble i inne akcesoria... Tworzy to pewien klimat, którego nie doświadczymy słuchając muzyki z telefonu. Z punktu widzenia audiofila - przede wszystkim brzmienie, ale nie tylko. W przeciwieństwie do wielu innych klocków, gramofon jest z definicji otwarty na ulepszenia. Wkładka, mata, docisk, przedwzmacniacz korekcyjny, interkonekt - to wszystko jest częścią jednego toru, co daje nam wyjątkowo duże możliwości w temacie dopasowania charakteru brzmienia do naszych preferencji. Z przetwornikiem lub streamerem też można się pobawić, ale grzebanie w menu lub klikanie w ikonki to jednak nie to samo. Nie ma fizycznego kontaktu, nie ma chemii. Na fali popularności winyli skorzystali także producenci gramofonów, których lista w ostatnich latach rozrosła się kilkukrotnie. Co nie jest zaskakujące, wielu klientów szuka urządzeń z dolnej półki. Te w cenie od tysiąca do dwóch tysięcy złotych schodzą jak świeże bułeczki. Jest tylko jeden problem. Czy taki gramofon naprawdę pozwoli nam zakosztować tej magii, o której wszyscy się rozpisują? Powiedzmy wprost - najlepsze dostępne na rynku modele coś już pokażą, ale na pewno nie będzie to doświadczenie, które wywróci nasz muzyczny świat do góry nogami. Aby czarne płyty mogły się przed nami otworzyć, potrzebny jest lepszy sprzęt. Jeżeli przełamiemy pewną barierę i dojdziemy do wniosku, że możemy wydać na gramofon tyle, ile kosztuje najnowszy, wypasiony iPhone, szybko zorientujemy się, że poruszamy się w zupełnie innych realiach. Powyżej pięciu tysięcy złotych możemy już wybierać spośród gramofonów wyglądających jak małe dzieła sztuki, z zaawansowanymi ramionami, ciężkimi talerzami, precyzyjnymi silnikami i podstawami z akrylu, drewna lub metalu. Ale czy to wszystko przełoży się na brzmienie? Postanowiliśmy to sprawdzić testując gramofon ze średniej półki. To model, który funkcjonuje na rynku od wielu lat, a mimo to wciąż jest jedną z najciekawszych propozycji w tym segmencie. Przed nami Clearaudio Concept w jubileuszowej wersji Special Edition.
Yamaha jest jedną z nielicznych firm w branży audio, do których poczynań w ostatnich latach ciężko się przyczepić. Niektórzy producenci sprzętu zapomnieli o konieczności rozwijania swoich urządzeń i markują postępy wprowadzając od czasu do czasu coś w stylu gniazdka USB, co tak naprawdę stanowi tylko pretekst do podnoszenia cen. Inni zbyt mocno skręcili w stronę elektroniki lifestyle'owej, spychając na dalszy plan audiofilów, którym zawdzięczają swą obecną pozycję, a którzy po kilku latach nachalnego promowania tanich słuchawek i głośników bezprzewodowych nie dadzą się tak łatwo przeprosić. Mogą zapomnieć, że dana marka była kiedyś kojarzona z komponentami hi-fi i hi-end. Japończycy robią wszystko w punkt, pamiętając o różnych grupach klientów. Na przemian wprowadzają przystępne cenowo amplitunery i wyszukane końcówki mocy. Ostatnio udaje im się nawet delikatnie wybiegać w przyszłość. Tak było w przypadku soundbarów wykorzystujących odbicia dźwięku od ścian i amplitunerów stereo wyposażonych w najnowsze funkcje sieciowe. Kilka ładnych lat temu jeden z moich znajomych opowiadał o szkoleniach, jakie prowadzili w Polsce przedstawiciele Yamahy. "No i co tam ciekawego? Będą jakieś nowe, fajne urządzenia dla audiofilów?" - spytałem. "Wiesz co? To nieważne, bo u Yamahy jest teraz tylko jeden temat - MusicCast. Niedługo wszystko, co będzie można kupić w sklepach ze sprzętem audio, będzie połączone z siecią, a więc i z MusicCastem. Od słuchawek przez soundbary i miniwieże aż po najbardziej wypasione klocki." - powiedział. Wówczas była to jeszcze inna epoka, więc potraktowałem jego raport jako zapowiedź dość odległej przyszłości. Ta nadeszła jednak szybciej, niż mi się wydawało. MusicCast jest obecnie jednym z najbardziej zaawansowanych rozwiązań służących odtwarzaniu muzyki z różnych źródeł, a z pewnością najbogatszym systemem na rynku jeśli chodzi o ilość i różnorodność współpracujących z nim urządzeń. Dotychczas najbardziej ekstremalnym z nich był... Fortepian. Może to nic niezwykłego, biorąc pod uwagę doświadczenie Yamahy w budowaniu instrumentów muzycznych, ale prawdziwy, potężny fortepian podłączony do sieci i "odtwarzający" muzykę w tandemie z firmową wieżą to jednak nietypowe zjawisko. Teraz Disklavier Enspire ma nowego, groźnego konkurenta jeśli chodzi o najbardziej odjechane urządzenie z MusicCastem. Tak, nie mylicie się - to gramofon!
ELAC to firma jednoznacznie kojarzona z zestawami głośnikowymi. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo w ich produkcji specjalizuje się od wielu, wielu lat. Niemcy skupili się na kolumnach tak mocno, że o ich dziedzictwie i zaangażowaniu w inne projekty wiedzieli tylko niektórzy recenzenci i wyjątkowo dociekliwi audiofile. Informacja o tym, że ELAC nie tylko był swego czasu cenionym producentem gramofonów, ale wręcz zaczynał od nich swoją przygodę z komercyjnym sprzętem audio, jest dla wielu osób co najmniej zaskakująca, a to nawet nie koniec historii. Firma powstała w 1926 roku w Kilonii i początkowo zajmowała się analizą rozchodzenia się fal w różnych ośrodkach. Konsekwencją prac badawczych była produkcja sonarów montowanych między innymi na okrętach podwodnych. Po wojnie ELAC szybko przerzucił się na produkcję sprzętu audio. W 1948 roku zaprezentował swój pierwszy gramofon - PW1. Firma święciła triumfy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a jednym z jej największych hitów był Miracord 50H II. Jak na swoje czasy, była to całkiem zaawansowana maszyna wyposażona w wiele przełączników i regulacji. Użytkownik mógł wybrać obsługę manualną lub automatyczną. Dla początkujących użytkowników urządzenie było więc proste w obsłudze, natomiast audiofile mogli skorzystać chociażby z możliwości ustawienia anti-skatingu czy nacisku. Gramofon miał też ciekawe ramię TA-30 o kwadratowym przekroju. Choć do modeli flagowych jeszcze trochę mu brakowało, klienci go pokochali. Podobno wiele z tych szlifierek bez większych problemów gra do dziś, ciesząc uszy swoich pierwszych właścicieli i kolejnych pokoleń melomanów.
Jeszcze kilka lat temu markę Reloop brali pod uwagę tylko ci miłośnicy analogowego brzmienia, którym nie przeszkadzały jej profesjonalne korzenie, stosowany we wszystkich modelach napęd bezpośredni i wygląd budzący skojarzenia ze sprzętem DJ-skim. Co ja mówię, skojarzenia... To były przecież "dyskotekowe" gramofony, które mogły pracować także w domowych systemach stereo. Choć nie projektowano ich z myślą o melomanach i audiofilach, niektórzy właśnie w takich urządzeniach widzieli najlepszą alternatywę dla budżetowych szlifierek Regi, Pro-Jecta czy Thorensa. Za te same pieniądze mogli kupić coś więcej, niż deskę z talerzem i prostym ramieniem. Podczas, gdy w najtańszych gramofonach pochodzących od firm typowo audiofilskich zmiana prędkości obrotowej odbywała się poprzez ręczne przełożenie paska na rolkę o innej średnicy, w DJ-skich gramofonach Reloopa (i kilku konkurencyjnych firm) montowano najróżniejsze bajery - przyciski, gałki, suwaki, a nawet lampy stroboskopowe. Wyższa masa, wbudowany przedwzmacniacz korekcyjny z opcją wyprowadzenia sygnału prosto z wkładki, normalne gniazda i odłączane kable zamiast zwisających spod podstawy drucików... Nabywcy takich maszyn wcale nie chcieli czuć się jak Deadmau5 czy Armin van Buuren. Przekonywały ich kwestie praktyczne, a także solidne wykonanie i przystępne ceny. Mimo to, profesjonalny gramofon niekoniecznie musi sprawdzić się w systemie hi-fi, tak jak wojskowa ciężarówka raczej nie będzie idealnym samochodem na wakacyjny wyjazd. Niby wszystko pomieści, a w razie potrzeby wjedzie w trudniejszy teren, ale nikt normalny nie zabiera rodziny nad morze zielonym Starem 660 z demobilu. Dlatego właśnie Reloop wypuścił na rynek rodzinę "amatorskich" gramofonów. Zaczęło się od wszechstronnego modelu Turn 3. Później dołączył do niego droższy Turn 5. Trzecim modelem z rodziny Reloop HiFi jest najprostszy i najtańszy Turn 2.
Reloop jest traktowany w audiofilskim świecie jako dziwny, ale interesujący gość z zewnątrz. Ktoś, kto od dawna ma wszelkie predyspozycje by stać się członkiem klubu, ale nigdy się do niego nie zapisał. Firma została założona w 1996 roku przez grupę młodych entuzjastów muzyki, a dziś ma w swoim katalogu całą masę sprzętu profesjonalnego. To między innymi kontrolery, miksery, słuchawki, wzmacniacze, głośniki, mikrofony, gramofony i wkładki gramofonowe przeznaczone głównie dla DJ-ów. Z tych ostatnich korzystają nie tylko ludzie szczerzący kły znad konsolety, ale także niektórzy melomani. Nie jest bowiem tajemnicą, że dla wielu użytkowników taki profesjonalny charakter sprzętu jest czymś bardzo pożądanym. Audiofile uwielbiają kolumny i wzmacniacze, które narodziły się w studiach nagraniowych lub były w takich warunkach testowane. Gramofon zaprojektowany oryginalnie dla DJ-ów to coś zupełnie innego niż deska z prostym ramieniem, talerzem i włącznikiem. Można też wysnuć tezę, że tego typu maszyny są porządniejsze, mocniejsze i bardziej długowieczne, choć ciężko sobie wyobrazić aby w warunkach domowych gramofon był używany tak, jak podczas koncertu czy nawet pracy w studiu. Tak czy inaczej, wielu audiofilów zaczęło traktować profesjonalne gramofony jako alternatywę dla konstrukcji przeznaczonych na rynek domowy. Skoro wygląda ciekawiej, ma więcej gadżetów, a kosztuje praktycznie tyle samo, to nie ma się nad czym zastanawiać, prawda? Reloop w końcu dostrzegł ten potencjał i dwa lata temu wprowadził na rynek model Turn 3 - pierwszy gramofon oznaczony wiele mówiącym logiem Reloop HiFi. Niemcy najwyraźniej trafili w gust melomanów, bo zainteresowanie tym modelem było i wciąż jest naprawdę duże. Rzecz w tym, że Turn 3 nie wygląda jak maszyna dla profesjonalistów. Jest elegancki i funkcjonalny, ale tak naprawdę nie ma ani jednego elementu, który zostałby żywcem przeniesiony ze szlifierek dla DJ-ów. Dla jednych to jego największy plus, a dla innych wielka szkoda. Dlatego też firma zdecydowała się pociągnąć temat i wprowadziła coś, co ucieszy fanów profesjonalnego stylu. Przed nami najnowszy Turn 5.
Wielu producentów sprzętu audio co najmniej kilka razy w tygodniu chwali się w mediach społecznościowych swoją historią, największymi osiągnięciami i ciekawymi rozwiązaniami technicznymi. Chwilami można odnieść wrażenie, że niektórym z nich nie starcza czasu na faktyczne projektowanie, ulepszanie i słuchanie nowych modeli. Widzimy dużo przyciągających uwagę zdjęć i wiadomości przypominających audiofilom o funkcjonujących od dawna produktach, a istotnych premier i rewolucyjnych pomysłów jak na lekarstwo. Zupełnie inaczej wyglądają sprawy na stronach i profilach większości włoskich marek. Włosi potrafią budować piękne, obdarzone bardzo muzykalnym brzmieniem wzmacniacze, kolumny i gramofony, ale kiedy już zrobią swoje, mają lepsze rzeczy do roboty niż siedzenie w sieci i zachwalanie swoich wyrobów. Urządzenia takich marek, jak Audia, Audio Analogue, Aqua, Diesis Audio, Franco Serblin, Gold Note, Pathos, Sonus Faber, Synthesis czy Unison Research mówią same za siebie. Ich twórcy mogą w spokoju konsumować wyborne wino, spotykać się ze znajomymi w lokalnych restauracjach, chodzić na koncerty i oddawać się innym przyjemnościom życia. Kiedy myślimy o włoskim sprzęcie audio, przed oczami stają nam kolumny w kształcie lutni, piękne gramofony i ekscentryczne wzmacniacze lampowe z drewnianymi ozdobami, wystającymi z obudowy kondensatorami i elegancko wyrzeźbionymi radiatorami, ale nie wszyscy producenci znajdują przyjemność w serwowaniu klientom tak oryginalnych konstrukcji. Założona w Toskanii firma Audio Analogue od 1995 roku łączy rzetelnie zaprojektowaną elektronikę z ascetycznym podejściem do wzornictwa. Większość oferowanych obecnie urządzeń hołduje zasadzie symetrii połączonej z totalnym minimalizmem i wysoką jakością zastosowanych materiałów. Czy to nie świetny przepis na purystyczny sprzęt dla wymagających audiofilów?
Łukasz