Led Zeppelin - Gdy światem rządzili tytani
- Kategoria: Dyskografie
- Ludwik Jasiński
No i jak tu - w kilku akapitach - opisać zespół takiego kalibru jak Led Zeppelin? Grupa, która dosłownie wstrząsnęła światem muzycznym niczym ciężkie kroki tytana z mitologii greckiej i uwiodła serca milionów słuchaczy jak nimfa leśna uwodzi maluczkich w dawnych klechdach. Pioruny perkusyjnych uderzeń sprowadzane na ten świat przez Johna Bonhama, inkrustowane do granic możliwości solówki gitarowe Jimmy'ego Page'a, wielowątkowe, multiinstrumentalne pasaże i głębokie, basowe tąpnięcia Johna Paula Jonesa, oraz niesamowity, przebijający ściany, niosący się echem przez doliny i uderzający prosto w serce wokal Roberta Planta to składniki, które wymieszały się w sposób idealny, tworząc eliksir, któremu nie sposób się oprzeć. Malkontentom, którzy chętnie powiedzieliby, że mam zamiar opisywać "muzykę starych dziadów", przypominam, że członkowie jednego z najlepszych młodych zespołów rockowych ostatnich lat - Grety van Fleet - wychowywali się na twórczości Led Zeppelin, a powiedzieć, że ich płyty są inspirowane dokonaniami Planta i kolegów, byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Myślę, że przy tak barwnej historii zespołu i tak rozbudowanej dyskografii byłoby grzechem pominąć latającego cepelina, dlatego najwyższa pora to zmienić.
Led Zeppelin powstało na zgliszczach innej bardzo znanej i cenionej kapeli - The Yardbirds. Zespół, przez którego szeregi przewinęli się Eric Clapton i Jeff Beck święcił triumfy przez lwią część lat sześćdziesiątych XX wieku, jednak w okolicach 1968 roku rozpoczęły się kłopoty. Kolejne albumy Yardbirdsów nie sprzedawały się tak dobrze jak poprzednie pozycje, a na horyzoncie pojawiła się nowa fala zespołów biorących szturmem rynek brytyjski. Wśród nich był między innymi zespół Cream założony przez Claptona właśnie, czy amerykańskie The Jimi Hendrix Experience, które zaskoczyło wyspiarzy niesamowitą i wręcz dziką grą na gitarze boga gitary Jimi'ego Hendrixa. W obliczu niknących wyników sprzedaży wokalista Keith Relf i perkusista Jim McCarty postanowili skierować się ku swej nowej fascynacji - folkowi i muzyce klasycznej. Z kolei Jimmy Page, który dołączył jeszcze za czasów Becka, pragnął kontynuować ciężkie klimaty hard rocka wymieszanego z bluesem. Jako że zespół był zobowiązany kontraktem zagrać jeszcze trasę po Skandynawii, należało znaleźć nowych muzyków. Drogą eliminacji i przerabiania różnych koncepcji uformował się skład znanego wszystkim Led Zeppelin. Najpierw na wokal dołączył Robert Plant, który na miejsce perkusisty zaproponował swego przyjaciela Johna Bonhama. Kiedy basista Chris Dreja zrezygnował ze swojej funkcji (postanowił zostać fotografem) do składu zgłosił się utalentowany John Paul Jones, którego Page znał jeszcze z czasów grania sesyjnego. W tym składzie grupa wystąpiła ze skandynawską trasą koncertową jako "The New Yardbirds", aby potem zadecydować o rozpoczęciu własnej kariery.
I tak, w styczniu 1969 roku, nagrano debiutancki album (nazwany po prostu "Led Zeppelin"), który okazał się być wielkim hitem. Oczywiście, nie obyło się bez marudzenia niektórych krytyków, którzy wykazywali się dość sporą powściągliwością, jednakże radiostacje i słuchacze byli zachwyceni. Popularność Led Zeppelin wybuchła dość szybko, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie ich drugi krążek "Led Zeppelin II" wylądował na szczycie list przebojów dwukrotnie, zrzucając z piedestału nawet takie arcydzieło jak "Abbey Road" Beatlesów. Mieszanka hard-rocka i elektrycznego bluesa z niespotykanymi efektami dźwiękowymi i użyciem nietypowych instrumentów oraz niesamowitą sekcją rytmiczną dawała grupie przewagę. To było po prostu coś oryginalnego, a miało zrobić się jeszcze ciekawiej wraz z pojawieniem się trzeciego albumu, który do tego kotła dodał jeszcze elementy akustycznego folku. Zespół coraz lepiej radził sobie komercyjnie, między innymi dzięki wysiłkom wytwórni Atlantic Records i znakomitego managera Petera Granta. Większe i bardziej spektakularne trasy koncertowe, coraz ciekawsze kompozycje i śmielsze okładki, fabularyzowany zapis koncertów w Madison Square Garden w postaci filmu kinowego "The Song Remains The Same", a w końcu i założenie własnej wytwórni płytowej Swan Song. Oczywiście nie obyło się bez problemów. Page posądzany był o nieprzyzwoite związki z nieletnimi groupies, Bonhama aresztowano po bójce z ochroniarzem niemieckiego promotora, zmęczony nadmiernym koncertowaniem Jones chciał - u szczytu kariery - opuścić grupę, Plant z kolei najpierw uległ wypadkowi samochodowemu, a następnie stracił 5-letniego syna, który zmarł po zainfekowaniu wirusem żołądka. Cała czwórka była wielokrotnie posądzana o plagiat. Wszystkie te przeciwności losu nie złamały jednak zespołu, który za każdym razem wstawał i otrzepywał się z kurzu, aby pokazać, że nadal tworzą muzykę innowacyjną i nadal mają coś do powiedzenia.
Niestety, wszystko runęło i tytan już nie powstał z kolan, kiedy 25 września 1980 roku John Bonham zmarł. Źle radzący sobie ze stresem perkusista spożył poprzedniego dnia około 40 shotów wódki, a kiedy zasnął, udusił się własnymi wymiocinami. Ten cios odbił się na całym zespole bezpowrotnie. Bez Bonhama nie było Led Zeppelin. Był on nierozerwalną częścią nie tylko muzyki, ale i życia pozostałych członków. Dlatego szybko podjęto decyzję o rozwiązaniu grupy. Po rozpadzie zdecydowanie największe sukcesy odnosił Robert Plant, który nagrywał kompetentne albumy zarówno solowo, jak i z reaktywowanym zespołem Band Of Joy, wspaniałym projektem retro The Honeydrippers, czy w końcu występując z Alison Krauss. Jego ostatnie dwa albumy, "Lullaby and the Ceaseless Roar" oraz "Carry Fire", pokazały, że pomimo upływu lat wokalista nadal potrafi poruszać wyobraźnię i serwować zaskakująco nowoczesną mieszankę elektroniki, folku i bluesa. Jimmy Page mimo olbrzymiego talentu do komponowania utworów i grania na gitarze nie wybił się ponad wspólny projekt z Plantem czy kilka późniejszych koncertów powrotnych, gdzie na perkusji zagrał syn Bonhama, Jason. Co prawda Page wystąpił w kilku innych projektach i wydał dwa albumy solowe (jeden z Davidem Coverdalem), ale były one albo bardzo słabe i wszyscy szybko o nich zapomnieli. John Paul Jones z początku wycofał się z życia muzycznego, a potem użyczył swego niesamowitego talentu wielu artystom (Paulowi McCartneyowi, R.E.M., Lenny'emu Kravitzowi, czy Foo Fighters) jako muzyk sesyjny, producent, kompozytor lub jako autor muzyki filmowej. Jones był również członkiem amerykańskiej supergrupy Them Crooked Vultures, w której wystąpił u boku Josha Homme'a i Dave'a Grohla. Pomimo kilku bardzo udanych koncertów powrotnych Led Zeppelin, Robert Plant nie wyraził chęci stałej reaktywacji zespołu. I niech tak zostanie.
"Led Zeppelin" (1969)
Ocena
Oj, żeby każdy zespół nagrywał TAKI debiut! Moc tego albumu czuć już z okładki, która przedstawia dramatyczny kadr z niesławnej katastrofy sterowca Hindenburg. Dzięki zespołowi zdjęcie to stało się już absolutnie kultowe. "Jedynka" idealnie pokazuje, o co chodzi we wczesnym Led Zeppelin - epickie riffy, znakomite solówki, pełna niuansów gra sekcji rytmicznej i na tym wszystkim znakomity, wielopoziomowy wokal. Mamy tutaj bardzo dużo coverów i... "półcoverów", czyli "pożyczania" motywów i wokaliz z klasyki bluesa, które potem doklejane są do kompozycji napisanych przez Page'a i Planta. Nie przeszkadza to jednak w stworzeniu czegoś nowego na takiej bazie i w tamtych czasach chyba nikogo nie dziwiło, ponieważ zwykle debiutanckie płyty okraszone był masą coverów. Zespół miał przez to kłopoty prawne i w późniejszych wydaniach trzeba było dopisać nazwiska oryginalnych kompozytorów. "Led Zeppelin I" (jak czasem określany jest ten album) to przede wszystkim elektryczny blues w najróżniejszej konfiguracji, dający prawdziwego kopa i uderzający niczym piorun. Zwiastunami późniejszych eksperymentów muzycznych są tutaj z pewnością "Dazed and Confused", "Your Time Is Gonna Come" i "How Many More Times", wszystkie o bardzo rozbudowanej strukturze, która - na modłę prog-rocka - kilkukrotnie się zmienia. Na dokładkę mamy "Black Mountain Side", czyli krótkie interludium, które brzmi jak utwory Beatlesów z okresu fascynacji hinduizmem.
"Led Zeppelin II" (1969)
Ocena
Jeśli można powiedzieć, że pierwszy album wyrzucał słuchaczy z kapci, to drugi z całą pewnością wyrywał drzewa z korzeniami. Już od pierwszego śmiechu Roberta Planta, za którym podąża niezapomniany, legendarny riff "Whole Lotta Love", wiemy, że będziemy mieli do czynienia z ponadczasową płytą, a kiedy utwór z hardrockowego tupania przeistacza się w psychodeliczną zupę, z której nagle wyłania się Page z monstrualnym solo (używanym zresztą przez lata na antenie radiowej Trójki jako dżingiel), podkreślanym znakomicie bębnami Bonhama, wtedy... Wtedy nie ma już odwrotu. Albo zanurzyliśmy się w tej zupie razem z zespołem i przepadliśmy bez wieści na następne 40 minut, albo się nie przekonaliśmy. Proceder podbierania motywów bluesowych i dopisywania ich do swoich kompozycji jest tutaj kontynuowany, jednak ponownie jest to tak opakowane, że chyba nikomu nie przyszło do głowy, że to "to samo", co na starych, bluesowych taśmach nagranych 20 lat wcześniej (oprócz autorów oryginałów rzecz jasna, którzy i tu weszli na drogę sądową). Na "dwójce" potencjał muzyków prezentowany jest znacznie lepiej, paradoksalnie znajdziemy tutaj więcej spokojniejszych fragmentów, w których Jones wymiata na basie, a Page od czasu do czasu szarpnie struny, dając Plantowi i Bonhamowi punkt podparcia do własnego, improwizowanego frazowania. Trudno wybierać poszczególne utwory, kiedy album tworzy spójną całość, jednakże nie mogę nie wspomnieć o "Ramble On", który zawiera pierwsze w historii zespołu nawiązanie do "Władcy Pierścieni" Tolkiena, czy o "Moby Dicku", który jest tak naprawdę spektakularnym popisem kunsztu perkusyjnego Johna Bonhama. Jeśli do tej pory nie wyrwało Wam drzew w ogródku, to zamykający album "Bring It On Home" z pewnością to zmieni. Bezapelacyjny klasyk.
"Led Zeppelin III" (1970)
Ocena
Pierwsze dwa albumy zespołu powstały w tym samym roku i brzmiały jak kolejne rozdziały tej samej opowieści. Trzecia płyta pokazała jednak, że te nieco jeszcze nieśmiałe podrygi folkowo-akustyczne, które były już obecne na poprzednich krążkach, można rozwinąć i zrobić z tego coś znacznie, znacznie bardziej okazałego. "Led Zeppelin III" to chyba najbardziej bluegrassowy album w historii zespołu. I chociaż całość otwiera klasycznie hardrockowy "Immigrant Song", to później mamy już bardzo (jeszcze wtedy) zaskakujące połączenie gitary akustycznej ze smyczkami w "Friends", potem granie na gitarze jak na elektrycznym banjo w "Celebration Day", powrót do blues-rockowych korzeni z absolutnie fenomenalnym "Since I've Been Loving You", tym razem jednak wspomaganym organami Hammonda. Na stronie B "Out on the Tiles" to z kolei znów rockowe granie, jednak tym razem z bardzo nietypowym brzmieniem gitary, wyciągnięty prosto z irlandzkiej wsi "Gallows Pole", przepiękna (i napisana jeszcze za czasów Yardbirdsów) ballada "Tangerine", bardzo spokojny, prawie w pełni akustyczny "That's The Way", wiejska potańcówka z "Bron-Y-Aur-Stomp" i kończący, minimalistyczny elektro-blues "Hats off To (Roy) Harper". Słychać, że zespół miał dużą frajdę nagrywając ten album (mimo, iż Bonham i Jones w niektórych akustycznych utworach nie mają wiele do powiedzenia), który z poprzednich dwóch pożycza tak niewiele. W 1970 roku fani i krytycy nie wiedzieli do końca co z tym fantem zrobić, ponieważ spodziewali się usłyszeć to samo po raz trzeci. Niektórzy zrazili się wówczas do zespołu, co z perspektywy czasu okazuje się być niezwykle krótkowzroczne i zwyczajnie naiwne. Dlaczego? Ponieważ każdy zespół z aspiracjami i pomysłami będzie chciał się rozwijać, a nie tłuc ciągle to samo z krążka na krążek. Na koniec dodam, że jeśli kiedykolwiek uda się wam zdobyć wydanie winylowe, to pobawcie się obrotowym dyskiem zamontowanym w okładce. To z całą pewnością jedna z najlepiej zaprojektowanych poligrafii lat 70.
"Bez tytułu" (znane jako "Led Zeppelin IV") (1971)
Ocena
No i docieramy do albumu, który zmiótł wszystkich z powierzchni Ziemi. Jeżeli ktoś marudził na "trójkę", to przy "czwórce" nie miał już argumentów, ponieważ album idealnie połączył bardziej folkowe motywy swojego poprzednika, z klasycznymi dla zespołu hardrockowymi bluesami. Od tej płyty zaczyna się również prawdziwie mistyczny okres w działalności zespołu. Jasne, na poprzednich albumach stosowano już piękne projekty okładek (a także nietypowe rozwiązania), jednak tutaj znajdziemy najwięcej elementów, które wytyczały grupie nowy kierunek. Zacznijmy od tego, że album nie otrzymał tytułu. Ba, nawet nigdzie (poza samą płytą) nie jest napisane, że nagrany został przez Led Zeppelin! Zamiast tego członkowie zespołu zaprojektowali lub wybrali sobie jeden symbol, reprezentujący każdego z nich (wszystkie owiane są oczywiście mgłą mistycyzmu), a wnętrze okładki zdobi duża rycina pustelnika. Symbole pojawiają się wyłącznie na labelu płyty i wewnętrznej kopercie, na której znajdziemy również słowa do "Stairway to Heaven" zapisane gotycką czcionką i zilustrowane kolejną, mniejszą ryciną. Całość wydrukowano na szarym, chropowatym papierze. Pojawiająca się w "The Battle For Evermore" Sandy Denny również dostała własny, tajemniczy symbol. Do tej niesamowitej oprawy wizualnej dostajemy muzykę, która zbiera do kupy istotę kapeli. Dla rozwścieczonych poprzednim albumem całość otwierają dwa utwory typowo hardrockowe. Potem wspomniana już, akustyczna bitwa o Evermore ze wspaniałymi, przeplatającymi się wokalizami Planta i Denny. "Stairway to Heaven", które jest chyba magnum opus zespołu, łącząc w sobie zarówno średniowieczny wstęp akustyczny, narastającą instrumentację, jak i mocne uderzenie hard rocka, a to wszystko idzie pod rękę ze świetną opowieścią, jaką jest tekst utworu. Zwiastujące klimat kolejnego albumu "Misty Mountain Hop" i "Four Sticks" poprzedzają kolejny relikt z "trójki" ("Going to California") i klasyczne zwieńczenie w stylu pierwszych albumów ciężkim rytmem "When The Levee Breaks". I chociaż uważam, że przez taką próbę zadowolenia wszystkich "czwórka" nie jest tak spójna jak niektóre poprzednie, czy nawet późniejsze wydawnictwa zespołu, to absolutnie nie mogę odebrać jej statusu legendy i nawet nie zamierzam.
"Houses of the Holy" (1973)
Ocena
Wraz z kolejnym albumem zespół postanowił chyba kompletnie olać marudzących fanów i zwrócić się w kierunku swojego nowego brzmienia. Brzmienia, które tak naprawdę bardzo cieżko określić jednym słowem. Mamy tutaj i riffy hard rockowe ("The Song Remains the Same", "Dancing Days", "The Ocean") chociaż przyozdobione znacznie lżejszymi, bardziej przemyślanymi melodiami, znakomitą balladę "The Rain Song", zaczynające się folkowo, a potem przechodzące w bardziej pop-rockowe klimaty "Over the Hills and Far Away", funkowe, pełnymi garściami nawiązujące do utworów Jamesa Browna "The Crunge", rasowe reggae (!!) w "D'yer Mak'er" i w końcu epicką opowieść fantasy w niesamowicie mrocznym "No Quarter", w którym swój instrumentalny geniusz w pełnej krasie pokazuje John Paul Jones. I mimo tak zróżnicowanych brzmień i najróżniejszych klimatów i motywów przechodzących przez ten album, jakimś cudem... jest spójny i jak najbardziej ma sens. Wydaje mi się, że zawdzięcza to przede wszystkim plejadzie emocji, które zespół wymalowuje swoimi utworami, a które zabierają nas od śmiechu, przez wzruszenie, łzy i strach, aż po radość. "Houses of the Holy" to album, który jest swoistym oświadczeniem - "tak teraz wygląda Led Zeppelin i kropka". Odnoszę wrażenie, że muzycy dopiero tutaj rozwijają swoje skrzydła. To z pewnością najbardziej niekonwencjonalny album, jaki do tamtej pory się ukazał w dorobku artystów i wytyczył zupełnie nową drogę, pełną wzlotów i upadków, ale zawsze skutkującą niesamowicie intrygującymi kompozycjami, które coraz bardziej rozwijały umiejętności kompozytorskie i przełamywały bariery. To na tym albumie Robert Plant po raz pierwszy pokazał, że jego głos pasuje do całego wachlarza zastosowań i nie jest ograniczony jedynie do bycia "rockowym krzykaczem". Któż spodziewał się usłyszeć bogów hard rocka w aranżacjach funkowych i reggae?
"Physical Graffiti" (1975)
Ocena
Jedyny dwupłytowy studyjny album zespołu. Dzisiaj, kiedy artyści nagrywają muzykę cyfrowo i albumy mogą być dowolnej długości, nie jest to już postrzegane jako coś nadzwyczajnego, jednak w czasach królowania płyt winylowych podwójny album oznaczał podwójne koszty produkcji i musiał być dobrze umotywowany, aby wytwórnia zgodziła się w ogóle na takie rozwiązanie. Na szczęście dla Led Zeppelin, pięcioletnia umowa z Atlantic Records skończyła się wraz z rokiem 1973. Zespół założył wtedy własną wytwórnię Swan Song i nie musiał się martwić, czy ktokolwiek przystopuje ich zapędy. "Physical Graffiti" powstawało prawie dwa lata. Pierwsze materiały na album nagrano już w 1973 roku, jednak bardzo szybko zaprzestano prac, ponieważ właśnie wtedy ciągłe koncertowanie i brak kontaktu z rodziną zmęczyły Johna Paula Jonesa do tego stopnia, iż rozważał odejście z grupy. Za namową Petera Granta, Jones zrobił sobie roczną przerwę, po której na szczęście postanowił wrócić do zespołu. Na początku 1974 roku wszyscy rozpoczęli nagrywanie utworów na nowy album, co poskutkowało ośmioma piosenkami. Ich długość wykraczała jednak poza standardową pojemność czarnej płyty. Padła więc decyzja o zrobieniu z "Physical Graffiti" podwójnego albumu, dodając nagrane wcześniej, ale niewykorzystane utwory i jam-session. Zespół zażyczył sobie również kolejnej nietypowej okładki (frontu nowojorskiej kamienicy z wyciętymi okienkami, w których widać by było różne sceny w zależności od kolejności wsuniętych do okładki kopert wewnętrznych). Tak precyzyjne wycinanie kartonu okładki okazało się w tamtym okresie dość trudnym przedsięwzięciem, dlatego dzieło finalnie ukazało się dopiero w 1975 roku. Mimo bycia patchworkowym zlepkiem starych i nowych utworów, album (ponownie, jakimś cudem) tworzy całkiem zgrabną całość. Jest znacznie mroczniejszy od poprzednich, zawierając takie utwory jak "In My Time of Dying", "Kashmir", "In the Light", czy "Ten Years Gone", które pełne są bardzo "dorosłych" motywów muzycznych przywodzących na myśl raczej niepokój znany z "No Quarter", niż błogość. Oprócz tego znajdziemy tu również utwory nawiązujące silnie do dotychczasowej kariery zespołu, głównie za sprawą wykorzystania utworów, nawet z czasów nagrywania "Led Zeppelin III". Znajdziemy tu więc wszystkie składniki Led Zeppelin z dodaną powagą, z którą zespołowi do twarzy. Uważam, że jak na tak "przypadkowo dwupłytowy" album wyszło bardzo, bardzo dobrze, a "Kashmir" to kolejne monumentalne dzieło w historii grupy.
"Presence" (1976)
Ocena
Album, który rodził się w bólach. Dosłownie! Rok wcześniej Robert Plant uległ wspomnianemu już wypadkowi samochodowemu i kiedy w 1976 roku wydobrzał na tyle, aby zespół mógł w końcu kontynuować działalność, wszyscy palili się do nagrywania. Do tego stopnia, że Plant nagrywał swoje partie wokalne... na wózku inwalidzkim. Później tego żałował, ponieważ monachijskie studio, które wynajął Peter Grant, znajdowało się w piwnicach starego hotelu. Wokalista przyznał w jednym z wywiadów, że czuł się klaustrofobicznie, a do tego był nadal obolały po wypadku. Page z kolei spędzał w studio całe dnie, próbując nadrobić czas, ponieważ zespół wynajął je tuż przed zabukowanym terminem Rolling Stonesów. Ekipa Jaggera również chciała szybko wydać swój nowy album "Black and Blue". Trzeba było się więc sprężać. Gitarzysta Led Zeppelin zarywał nawet noce, aby razem z realizatorem dźwięku Keithem Harwoodem ukończyć prace jak najszybciej. Obaj podobno niejednokrotnie zasypiali podczas nieprzerwanej pracy i kiedy któryś z nich się obudził, wracał za konsoletę dalej miksować. To szaleńcze tempo poskutkowało, ponieważ "Presence" nagrano, zrealizowano i ukończono w zaledwie 18 dni. Album charakteryzuje się jeszcze większą emfazą postawioną na gitarze (między innymi dlatego, że Page przejął większość obowiązków związanych z nagraniem), oraz na perkusji, której partie jeszcze częściej, niż poprzednio zawierają wiele łamania rytmu i nagłych zmian tempa. Mroczny klimat zapoczątkowany na "Physical Graffiti" jest tutaj kontynuowany, co idealnie współgra z tajemniczą okładką, na której pokazano najróżniejsze sceny z życia codziennego, w których centralnym punktem jest tajemniczy, czarny obelisk, nazwany po prostu "Obiektem". Daniami głównymi na "Presence" są pierwszy ("Achilles Last Stand") i ostatni ("Tea For One") utwór. "Ostatnia bitwa Achillesa" to dziesięcio i pół minutowy galop ze znakomitymi przejściami i wspaniałą pracą perkusji, przywołujący na myśl właśnie wojenne podboje greckiego herosa. Natomiast "Herbatka dla jednego" to wspaniały, prawie 10-minutowy blues, który zaczyna się bardzo niepokojącym riffem, a potem przechodzi w rasowego bluesa, niczym znacznie bardziej rozbudowana i podrasowana wersja "Since I've Been Loving You" z "trójki". Biorąc pod uwagę warunki nagrywania. Znakomity jest również "Nobody's Fault But Mine", w którym łamany rytm wygrywany przez Bonhama i Jonesa zapada w pamięć nie mniej niż harmonijkowa solówka Planta. Pozostałe utwory - jakkolwiek bardzo dobre - trochę brzmią jak coś, co powinno pojawić się na "Houses of the Holy", przez co nieco przystopowują progresywność zespołu, jednak patrząc na warunki, w jakich nagrywany był album, myślę, że można je wybaczyć i tak naprawdę "Presence" prezentuje nadal bardzo wysoki poziom.
"The Song Remains the Same: Original Motion Picture Soundtrack" (1976)
Ocena
Podwójny album koncertowy, który uznawany jest za część dyskografii, a więc również znajdzie się w naszej wyliczance. Niestety, "The Song Remains the Same" to płyta taka sobie. Po pierwsze, wszyscy fani oczekiwali ukazania się kolejnego albumu studyjnego, a dostali koncertówkę. Po drugie, osoby, które obejrzały film o tym samym tytule w kinach były zawiedzione, ponieważ nie dość, że na dwupłytowym wydawnictwie nie zmieszczono wszystkich utworów z filmu, to jeszcze zamieniono niektóre z nich na inne lub w ogóle pominięto. Jakby nie było, całość nazwano soundtrackiem do filmu, więc niezadowolenie z takiego obrotu spraw było jak najbardzej na miejscu. Po trzecie, koncerty, z których wzięto materiał, brzmią zdecydowanie lepiej na filmie, niż na tym albumie. Najprawdopodobniej użyto dwóch różnych źródeł nagrania dźwięku - jednego na potrzeby filmu, a drugiego na potrzeby soundtracku. Jakkolwiek oglądając film, możemy cieszyć się znakomitą realizacją, tak tutaj wyszło to fatalnie. Całość jest bardzo zamglona i balans instrumentów jest bardzo źle wyważony. Nagranie brzmi jak amatorska taśma ze szpulowego dyktafonu, uchwycona pojedynczym mikrofonem przeznaczonym do prowadzenia wywiadów przez kogoś z widowni. Sam zespół na nagraniu z kolei traci pazur i brzmi jakoś tak... anemicznie. Nowsze reedycje tego albumu trochę pomagają z brzmieniem niektórych utworów, a także uzupełniają braki dodając jeszcze dwie płyty. Jednakże nawet w tej wersji, oprócz przepięknej poligrafii, nie polecałbym kupować tego albumu, chyba, że jesteśmy zagorzałymi fanami. Zdecydowanie lepiej kupić i obejrzeć film.
"In Through the Out Door" (1979)
Ocena
Po śmierci pięcioletniego syna Karaca Pendragona w 1977 roku Robert Plant zamknął się w sobie i przez długi czas nie miał najmniejszej ochoty wracać do działalności zespołu. Do tego Led Zeppelin miało dwuletni zakaz występów w rodzimej Wielkiej Brytanii z powodu unikania płacenia podatków. Kiedy grupa wróciła w końcu do studia pod koniec lat siedemdziesiątych ich album okazał się być... bardzo dziwnym amalgamatem pomysłów zdecydowanie bardziej pop-rockowych, niż hard-, blues-, a nawet prog-rockowych z poprzednich lat. Możliwe, że nagrywanie w sztokholmskim studio należącym do Abby udzieliło się również i Led Zeppelin. Kilka utworów ("South Bound Saurez", "Hot Dog", "I'm Gonna Crawl") brzmi jakby powinny znaleźć się na późniejszym projekcie Planta i Page'a The Honeydrippers, który polegał na powrocie do stylistyki muzycznej lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Otwierający album "In the Evening" zaczyna się jak "No Quarter", tajemniczą melodią wygrywaną na klawiszu, a potem przechodzi w pełny syntezatorów pop-rock rodem z lat 80. i późniejszych płyt solowych Planta. "Fool in the Rain" to bardzo chwytliwa, acz bardzo popowa piosenka, która w środku przechodzi w coś na kształt wyspiarskiej samby. "Carouselambra" przerwana jest co prawda bardzo zeppelinowskim mostkiem, ale reszta to znowu plejada syntezatorów. Nie mam problemu z syntezatorami, które były wykorzystywane również na poprzednich albumach, lecz tutaj są nad wyraz uwydatnione, a ich brzmienie dość dyskotekowe. Zdecydowanie najlepszym utworem na albumie jest "All My Love". Najbardziej bogaty instrumentalnie, najmniej trącący myszką i zdecydowanie w największym stopniu w stylu starego Led Zeppelin, a do tego z przepiękną partią wokalną. Nic dziwnego, utwór został napisany dla zmarłego syna Planta. Zaskakująco, tutaj nadmiar dziwnie zestrojonych syntezatorów zupełnie nie przeszkadza. Na plus zaliczyć można (jak zwykle zresztą) bardzo ciekawą okładkę. Album sprzedawano owinięty w papier pakowy z pieczątką z tytułem przystawioną w rogu. W środku czekała nas niespodzianka w postaci jednej z sześciu wersji zdjęcia mężczyzny w białym garniturze, siedzącego w barze. Do tego koperta wewnętrzna mogła zostać przez nas potraktowana wilgotnym pędzelkiem, aby ujawnić ukryte na kartce kolory (niczym kolorowanki dla dzieci z cyklu "koloruj wodą"). Ogółem "In Through the Out Door" da się lubić, jednak jest produktem swoich czasów i trzeba o tym pamiętać. Zbliżały się lata osiemdziesiąte, legendarni wykonawcy rockowi nie wiedzieli jak się odnaleźć w erze coraz większej ilości elektroniki, syntezatorów i bardziej okołopopowych brzmień. I tak chyba właśnie jest i z tym albumem. Absolutnie nie jest to najgorszy album świata, jednak jest to chyba najsłabszy album Led Zeppelin.
"Coda" (1982)
Ocena
Przez niektórych "Coda" uznawana jest za składankę, inni twierdzą, że to nie jest pełnoprawny album w dyskografii, ponieważ został wydany już po śmierci Bonhama. Jeżeli jednak "The Song Remains the Same" jest uznawany za część dyskografii, to ja również za taki uznaję "Codę". Czym jest ten album? To po prostu kolekcja niewykorzystanych utworów z całej, dwunastoletniej kariery zespołu. Oprócz "I Can't Quit You Baby" w niedokończonej wersji znajdziemy tu raczej wersje demo lub nagrania na żywo utworów wcześniej niepublikowanych. Czy jest czego słuchać? Zdecydowanie można poczuć, że "Coda" jest lepszą propozycją niż "In Through the Out Door", chociażby ze względu na to, iż słuchamy tutaj utworów sprzed wielu lat, które powstawały w czasach, w których zespół nie próbował eksperymentować z syntezatorowym popem jak na "In Through the Out Door". Na uwagę zasługują tu przede wszystkim takie utwory jak "Ozone Baby", "Darlene", "Bonzo's Montreux", który jest jedną, olbrzymią solówką na perkusji wraz z różnymi elektronicznymi efektami (w hołdzie Bonhamowi, który nazywany był Bonzem), oraz "Wearing and Tearing", który brzmi jak prawdziwy powrót do korzeni zespołu, ładnie zamykając nie tylko ten album, ale i historię Led Zeppelin.
Epilog
Ktoś kiedyś powiedział, że Led Zeppelin byli dla lat siedemdziesiątych tym, czym Beatlesi byli dla lat sześćdziesiątych. Jest w tym dużo prawdy, chociaż przy tak olbrzymim natłoku znakomitych zespołów pojawiających się w tamtym okresie i również rewolucjonizujących świat muzyczny, ciężko jest przypisać wszystkie zasługi tylko jednemu z nich. Na pewno równie ciężko porównywać kogokolwiek do takiej legendy jak Beatlesi. Jednak patrząc na to, jak wiele cech wspólnych z Wielką Czwórką z Liverpoolu mieli członkowie Led Zeppelin, można przychylić się do tej analogii. Wszakże tworzyli zgrany kwartet, byli pełni pomysłów i nie bali się eksperymentów. Bez nich hard rock nie rozwinąłby się, a wiele bluesowych kawałków popadłoby w zapomnienie. Jeśli nie znacie dyskografii zespołu, to sądzę, że warto chociaż raz w życiu spróbować. Ja uwielbiam ten zespół, dlatego wielokrotnie wracam do pojedynczych albumów lub robię sobie maraton całej dyskografii i nigdy nie czuję znudzenia czy przesytu.
Zdjęcia: Oficjalna strona zespołu
Komentarze