Wojciech Hoffmann
- Kategoria: Wywiady
- Paweł Pałasz
Wojciech Hoffmann - jeden z najlepszych polskich gitarzystów, znany przede wszystkim z heavy metalowej grupy Turbo, w której gra od samego początku i jest współautorem większości z jej utworów (w tym tych najbardziej znanych, jak "Dorosłe dzieci" czy "Szalony Ikar"). Artysta stawiał swoje pierwsze muzyczne kroki w Gostyniu, gdzie w domu kultury grał na gitarze akustycznej. Początkowo był zafascynowany rock and rollem, jednak duże wrażenie zrobiły na nim pierwsze koncerty Czerwonych Gitar. W wieku zaledwie trzynastu lat założył swój pierwszy zespół - Błękitni. Z kolejną grupą o nazwie Hot Projekt uczestniczył w Wielkopolskich Rytmach Młodych w roku 1975, gdzie poznał akustyka Andrzeja Modrzejewskiego. Dzięki jego pomocy trafił do zespołu Heam, z którym zagrał dużą trasę koncertową na terenie ówczesnego Związku Radzieckiego.
W 2003 roku Wojciech Hoffmann wydał solową, w pełni instrumentalną płytę "Drzewa", osadzoną w nurcie rocka progresywnego. W lutym 2015 roku ukazał się drugi solowy album gitarzysty - "Behind the Windows", w nagraniu którego gościnnie wzięli udział między innymi Grzegorz Skawiński i Leszek Cichoński. To właśnie ten album był tematem przewodnim naszej rozmowy, ale nie zabrakło w niej również pytań o Turbo - zarówno dotyczących przeszłości, jak i przyszłości zespołu.
Od wydania Pańskiego poprzedniego solowego albumu "Drzewa" minęło dwanaście lat. Dlaczego właśnie teraz nadeszła pora na wydanie kolejnego albumu?
Jak mówi przysłowie - lepiej późno niż wcale. Ale szczerze mówiąc, płyta miała ukazać się dużo wcześniej, jednak nawał pracy z zespołem Turbo nie pozwalał mi na szybsze nagranie albumu. Poza tym, codzienne życie i zwyczajne lenistwo było przyczyną takiego stanu rzeczy... Ważne jednak, że płyta ostatecznie się ukazała i już zbiera znakomite recenzje, więc chyba warto było czekać tyle czasu. Jestem zdania, że nie należy się nigdy zbytnio spieszyć, bo taki pośpiech może przynieść efekt odwrotny od zamierzonego, a chyba każdy artysta tego by raczej nie chciał. Wiem jednak, że następny krążek pojawi się dużo szybciej, bo gdybym szedł dotychczasowym torem i wydawał płyty co dwanaście lat, to następna ukazałaby się jak będę miał siedemdziesiąt dwa lata, więc strach pomyśleć o dalszych! Stąd też obiecałem sobie, że już nie będę tyle zwlekał.
Za albumem "Behind the Windows" kryje się pewna historia. Czy mógłby ją Pan streścić w kilku słowach?
"Behind the Windows" to historia pewnego mieszkania, w którym kiedyś, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, przebywałem u moich przyjaciół - Urszuli i Henia Tomczaków. To wspaniali ludzie, którzy wielokrotnie użyczali mi gościny po koncertach. I po wielu latach, przejeżdżając samochodem obok tamtego domu, w pewnej chwili spojrzałem w to samo okno, gdzie niegdyś spędzaliśmy razem tak wiele czasu. Moi przyjaciele już tam dziś nie mieszkają, a pomieszczenie należy do innych lokatorów. A nie tak dawno zmarła żona Henia Tomczaka i tak się ułożyło, że ta opowieść na płycie to obraz przemijania oraz historia życia i śmierci, która nas wszystkich dotyczy. Pomyślałem, że może warto opisać tą moją historię, która też ma swoje okno, a właściwie wiele okien, za którymi przebywałem i przebywam po dziś dzień z moimi najbliższymi. Być może dźwięki gitary nie oddadzą sensu życia tak jak słowa, ale dają nam możliwość szerszego spojrzenia na życie.
Właśnie, historia ta opowiedziana jest głównie za pomocą dźwięków. Jednak w jednym utworze, "Confession by the Window", pojawia się partia wokalna...
W kwestii komponowania muzyki z wokalem niemal całościowo realizuję się w zespole Turbo. Natomiast moja twórczość solowa z założenia ma być przedstawiana jako muzyka instrumentalna. Zdaję sobie sprawę z faktu, że niełatwo jest zainteresować słuchacza samą muzyką bez wokalu, kompozycjami pozbawionymi tekstu. Mogę natomiast podkreślić, że dokładam wszelkich starań aby komponować utwory w sposób, dzięki któremu słuchacz nie odczuwa w nich braku śpiewu czy wokaliz. Utwór "Confession by the Window" początkowo również powstał jako numer instrumentalny. Przesłuchując go jednak kilkukrotnie, już po samym nagraniu stwierdziłem, że w pewnym momencie jest tam miejsce na idealny segment z wykorzystaniem wokalu i nawet pomimo instrumentalnego charakteru całości w tym jedynym przypadku partie głosowe będą konieczne. Już pierwszy riff skojarzył mi się natychmiast z growlingiem i stąd pomysł, aby pojawił się tu Rafał Piotrowski z grupy Decapitated, który idealnie oddał atmosferę, o którą mi chodziło. Natomiast dalszą część chciałem mieć już łagodniejszą i stąd jej wykonanie powierzyłem Tomkowi Struszczykowi z Turbo. Wyszło intrygujące połączenie konwersacyjne z mocnymi pytaniami Rafała i odpowiedziami Tomka. Jestem bardzo zadowolony z ostatecznego efektu a ten utwór należy do moich cichych faworytów.
Nie obawiał się Pan, że fragmenty śpiewane przez Tomasza Struszczyka mogą wywołać skojarzenia z twórczością macierzystego zespołu?
Raczej nie. To nieco odmienny charakterem utwór, jest w nim inny beat, inny klimat i wibracje. W Turbo gramy przecież zgoła inaczej. Ten fragment oryginalnie miał zaśpiewać Jorn Lande i w zasadzie wszystko było już załatwione - zgodził się, ale po pewnym czasie nagle przestał się odzywać. Mieliśmy deadline, więc pomyślałem, że Tomek Struszczyk również dobrze wpasuje się w klimat tej partii i tak też się stało. Myślę, że to dobry wybór.
W nagraniu albumu wzięło udział także wielu innych znanych muzyków, z Polski i z zagranicy. Dlaczego zdecydował się Pan pracować właśnie z nimi?
To był właściwie pomysł amerykańskiego gitarzysty Neila Zazy, który po naszej wspólnej trasie zaproponował mi wyjazd do Stanów i nagranie kilku utworów w jego studio z zachodnimi muzykami. Do Ameryki ostatecznie nie pojechałem, bo chciałem od razu nagrać płytę w całości, a to już wiązało się z dużo większymi kosztami i konkretniejszą logistyką. Ale sam pomysł pozostał - Neil ostatecznie zagrał dwie solówki i przesłał je za pomocą Internetu, podczas gdy perkusista Atma Anur nagrał wszystkie partie w Krakowie, gdzie obecnie mieszka. Michał Kubicki, który jest wydawcą płyty, zaproponował mi również udział polskich gości - Leszka Cichońskiego i Grześka Skawińskiego. Gdzieś tam po drodze pomyślałem jeszcze o ubarwieniu płyty, więc dodatkowo zaprosiłem Jelonka na skrzypce, Marcina Kajpera na saksofon i moją córkę Martynę, która wykonała wokalizę w utworze tytułowym. Ze wszystkich gości jestem bardzo zadowolony. Nie zapominajmy również, że na basie znakomicie zagrał Arek Malinowski a klawisze genialnie obsłużył Sławek Belak.
Jaką muzyką, jakimi wykonawcami inspirował się Pan podczas komponowania utworów na "Behind the Windows"?
"Behind the Windows" to zbiór moich doświadczeń z minionych epok muzycznych. Najbardziej inspirują mnie dokonania lat siedemdziesiątych. Uważam, że prawie wszystko najlepsze zostało wtedy już powiedziane i zarejestrowane, co nie znaczy oczywiście, że teraźniejszość jest nudna i pozbawiona wyrazu. Niektórzy dzisiejsi artyści bardzo umiejętnie kontynuują wypracowane wówczas rozwiązania. Znakomitym tego przykładem jest genialny Steven Wilson, którego zwłaszcza solowe dokonania szczególnie mnie inspirują. Uważam go za najbardziej płodnego i wartościowego artystę prog-rockowego dwudziestego pierwszego wieku.
Utwór "Gary" to hołd dla zmarłego kilka lat temu Gary'ego Moore'a. Jak wielki wpływ miał on na Pana jako gitarzystę?
Gary Moore nie miał na mnie tak bardzo dużego wpływu, jak inni gitarzyści, ale od zawsze niezwykle go ceniłem za znakomite kompozycje, wspaniałe i porywające melodie oraz niezwykle długie dźwięki potrafiące nieomal wywołać omdlenie organizmu. Znakomity gitarzysta, którego bardzo lubiłem i którego płyt namiętnie słuchałem. Do dziś mam sporo jego albumów w swojej kolekcji, szczególnie "Run for Cover" z genialnym "Empty Rooms", "Parisienne Walkways", "After the War" i całą twórczość bluesową. Podoba mi się też jego DVD w hołdzie dla Hendrixa - "Blues for Jimi". Wielka szkoda, że nie ma go już z nami bo jestem pewien, że uraczyłby nas jeszcze nie jednym znakomitym albumem.
W książeczce albumu pojawiają się podziękowania dla Krzysztofa Klenczona i Ritchiego Blackmore'a za "rozpalenie miłości do gitary". Czy to właśnie dzięki nim zaczął Pan grać na gitarze? Co w ich grze najbardziej Pana porwało?
Krzysiek Klenczon był najważniejszym muzykiem na mojej gitarowej drodze. To on, dzięki swoim piosenkom i bardzo rock and rollowym podejściem do instrumentu, zaszczepił mi wieczną miłość do gitary. Pamiętam jak kiedyś po lekcjach w szkole podstawowej wybrałem się do jakiegoś sklepu i zobaczyłem w oknie wystawowym płytę Czerwonych Gitar. To był ich drugi album - na okładce stali we czwórkę, a przed nimi wisiały zawieszone na drutach gitary. Z miejsca zakochałem się wtedy w gitarze Krzyśka, choć tak na dobrą sprawę nie miałem pojęcia, co to był za instrument. Płyta kosztowała osiemdziesiąt złotych. I to była wtedy dość kosmiczna cena, jak na rok 1968. Jakoś udało mi się uzbierać tę kwotę i kupiłem album, po czym godzinami siedziałem przed okładką i prawie się modliłem do Krzyśka i tej jego gitary. Po latach zbudowałem nawet jej replikę na pracę maturalną… A dzisiaj jestem w posiadaniu pięciu takich oryginalnych gitar. Kupiłem je na amerykańskim eBayu. To są japońskie modele z sześćdziesiątego pierwszego roku - nazywają się śmiesznie "Zenon Audytion". A ponieważ Krzysiek miał przerobione gryfy na dziewięciostrunowe, ja również dwa z nich przerobiłem na takie same i oczywiście pomalowałem na czerwono. A w hołdzie dla Krzyśka niedawno założyłem nowy projekt, z którym wykonujemy jego muzykę. Myślę też o nagraniu płyty mu poświęconej, z jego starymi utworami i moimi nowymi kompozycjami w podobnym stylu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Póki co, mam błogosławieństwo od żony Krzysztofa, z którą utrzymuję stały kontakt. A kolejnym najważniejszym dla mnie gitarzystą był oczywiście mój ukochany gitarolog Ritchie Blackmore. To był rok chyba siedemdziesiąty lub siedemdziesiąty pierwszy, kiedy po raz pierwszy usłyszałem "Child In Time" i kiedy poczułem szarpnięcie jak po wybuchu granatu. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli ten gitarzysta tak może grać to ja również tak będę to robił! Klenczon i Blackmore to po dziś dzień absolutnie najważniejsi gitarzyści w moim życiu. Bez Klenczona nie wiem jak by to było, a bez Ritchiego pewnie nie grałbym tak jak dzisiaj.
Czy są już jakieś plany na kolejny album Turbo? Od wydania "Piątego żywiołu" minęły już dwa lata...
Plany oczywiście są. W sumie prace miały ruszyć pod koniec tego roku, ale plany się zmieniły i nowy krążek ukaże się dopiero w 2017 roku. Do roboty zabieramy się zaraz po zakończeniu tegorocznej trasy koncertowej uświetniającej 35-lecie działalności artystycznej Turbo. Myślę, że słuchacze będą zadowoleni z materiału, jaki trafi na kolejną płytę tego zespołu. Mam już bardzo konkretną wizję tego, co nagramy i mogę obiecać, że będzie to bardzo rasowy heavy metal.
Ostatnie albumy Turbo nawiązują do korzeni zespołu, klasycznego heavy metalu, jak w czasach "Dorosłych dzieci" i "Smaku ciszy". Jak dziś ocenia Pan okres, kiedy zespół grał coraz cięższą i bardziej ekstremalną muzykę?
Dla mnie to był bardzo ekscytujący okres w twórczości Turbo. Byliśmy wciąż młodzi i bardzo chcieliśmy się rozwijać. A sięganie po coraz to nowe muzyczne doświadczenia i brutalniejsze odmiany metalu dawało nam taką możliwość. Ten ruch to był nasz bardzo świadomy wybór. Myślę, że dobrze się stało, bo dzięki temu nasze płyty nie są nudne i podobne do siebie, a ja od zawsze chciałem tego uniknąć. Ze mną jest tak, że najpierw tworzę przede wszystkim dla siebie, a potem dopiero dla słuchacza. I to wszystko działa jak system naczyń połączonych, bo gdyby mnie się nie podobało to, co nagram to mój słuchacz wyczułby to od razu i pewnie poczułby wewnątrz to samo co ja. Z kolei gdy jestem zadowolony z danego riffu czy kompozycji, to czuję w tym silny przekaz, potężną energię i grając taki temat na żywo od razu widzę to na słuchaczach. Uważam, że to jest naprawdę szczere, a słuchacze Turbo doceniają fakt, że jesteśmy prawdziwi.
Album "Smak ciszy" został zadedykowany grupie Iron Maiden. Powszechnie wiadomo, że podczas pierwszej wizyty tego zespołu w Polsce, w 1984 roku, doszło do spotkania Brytyjczyków z muzykami Turbo. Jak Pan to wspomina?
To było bardzo miłe doświadczenie. Wówczas nawet nie przypuszczaliśmy, że spotkamy się osobiście z naszymi idolami. Fakt - byliśmy już wtedy popularnym zespołem w Polsce, ale gdzieś tam głęboko wciąż czuliśmy się jak fani podnieceni faktem, że Bruce Dickinson i Nicko McBrain siedzą z nami w jednym pokoju hotelowym. To było coś niesamowitego - Bruce słuchał "Smaku ciszy" jeszcze w postaci kasety magnetofonowej i bardzo chwalił wokalistę i naszą muzykę. Mówił, że Grzesiek Kupczyk mógłby spokojnie śpiewać w Deep Purple! Zaprosili nas nawet na wspólnie biesiadowanie do knajpy o nazwie Adria, ale jakoś tam nie poszliśmy, bo sprawy osobiste nas zatrzymały. A szkoda, bo pewnie by nas uwiecznili na ówczesnym VHS czy późniejszym DVD z trasy "World Slavery Tour". Okazało się, że w Adrii było wtedy jakieś wesele i oni tam "Smoke on the Water" zagrali… Nawet na ostatnim poznańskim koncercie wspominali o tym fakcie. Super przeżycie.
Zdjęcia: Archiwum prywatne i fanpage Wojciecha Hoffmanna
Komentarze