Płytowe Podsumowanie Roku 2022
- Kategoria: Płyty
- StereoLife
Dokładnie 365 dni temu pisaliśmy o naiwnej wierze w to, że wracamy do normalności, która ostatecznie, za sprawą zupełnie innych wydarzeń, okazała się być odległą wizją. Jeszcze na początku tego roku normalność, do której po pandemii tak tęskniliśmy, wydawała się leżeć w naszym zasięgu, ale wystarczyło zaledwie kilka tygodni, by poczucie stabilizacji runęło jak domek z kart. Mimo że wielu z nas oswoiło się już z sytuacją, jaką w wielu dziedzinach życia wywołała wojna za naszą wschodnią granicą, tak naprawdę nadal ciężko powiedzieć, co będzie jutro. Wygląda na to, że z tym poczuciem niepewności będziemy musieli żyć, bo - jak głosi ludowe przysłowie, które znakomicie się tutaj sprawdza - jak nie sraczka, to przemarsz wojsk. Zmagając się z trudami funkcjonowania w 2022 roku, takimi jak wojna ze wszystkimi jej następstwami, galopująca inflacja, czy trudności z zakupem węgla, wielu melomanów szukało ukojenia w muzyce - zarówno tej dobrze znanej, jak i zupełnie nowej.
Przygotowując dwa poprzednie podsumowania, mieliśmy wrażenie, że było słabo, ponieważ pandemia pokrzyżowała plany wielu artystom i wytwórniom muzycznym, a przede wszystkim organizatorom koncertów i festiwali. Niektórzy w tym czasie wyjątkowo się spięli, dla wielu była to też okazja do eksperymentowania i rozwijania własnej kreatywności w domowym zaciszu, jednak generalnie można było odnieść wrażenie, że na rynku muzycznym, podobnie jak w innych obszarach, czas znacząco zwolnił. Niemal natychmiastowa zmiana "problemu numer jeden" 24 lutego bynajmniej nie sprawiła, ze nagle artystom zachciało się nagrywać nowe albumy, a ich fanom czym prędzej je konsumować. Wspomnienie przedpandemiczne pomogły przywrócić nam (wreszcie) otwarte festiwale, których było całkiem sporo. I choć ogólnie mijający rok na pewno nie był wybitnie udany, nie zabrakło w nim także ciekawych premier muzycznych. Podobnie jak poprzednio, zostawiamy same hity. Szczęśliwego Nowego Roku!
Hity
Afghan Whigs - How Do You Burn?
Grono przedstawicieli grunge'owej fali lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku skurczyło się już praktycznie do minimum. Na scenie pozostał już tylko Eddie Vedder, chyba że na scenę spojrzymy trochę szerzej. Wtedy przypomnimy sobie, że w tamtym okresie o grunge ocierała się również ekipa Afghan Whigs, która dopiero później skręciła w kierunku alternatywy czy nawet soulu. Greg Dulli i jego towarzysze nie wydają płyt zbyt często (w tym stuleciu dopiero trzy), ale każda z nich jest małym dziełem sztuki, które dość wyraźnie odbiega od sztuki współczesnej. Afghan Whigs grają w swojej lidze, czują się w niej bardzo dobrze i podobne odczucia powinni mieć również fani zespołu.
Colour Haze - Sacred
Niemiecka legenda powróciła niejako z zaskoczenia i zafundowała słuchaczom ponad 40 minut grania zdecydowanie bardziej psychodelicznego niż stonerowego, dając sobie jednocześnie miejsce do kilku eksperymentów. "Sacred" z pewnością nie strąci z tronu takich klasyków jak "Tempel", ale jest to nadal spory kawałek muzyki nagranej z sercem. To również kolejny materiał mogący służyć młodym kapelom jako wzorzec tego, że mimo prawie trzydziestu lat na scenie można nadal grać świeżo i z pomysłem.
Cult Of Luna - The Long Road North
W świecie motoryzacji za synonim jakości można z pewnością uznać Mercedesa czy BMW. W świecie metalu takim Mercedesem jest bez wątpienia ekipa Cult Of Luna, której przez ponad 20 lat kariery nie przytrafiło się żadne potknięcie i każdy kolejny album można uznać za wzorzec przedstawiciela post metalu. Nie inaczej jest i tym razem, ponieważ "The Long Road North" co najmniej podtrzymuje poziom poprzedników, a momentami może nawet go przebija. Jest to jednocześnie najbardziej specyficzne wydawnictwo Cult Of Luna od lat, które niesamowicie doceniamy i szanujemy, ale wracamy do niego sporadycznie - w ramach swego rodzaju rytuału.
Decapitated - Cancer Culture
"Cancer Culture" nie jest z pewnością najlepszym albumem w dorobku Krośnian. Nie zajmie nawet miejsca na podium, ale co z tego, skoro słucha się go bardzo dobrze? Mimo pięcioletniej przerwy i zagranicznej przygody Vogga w Machine Head krążek pozytywnie zaskakuje, przynosząc muzykę zdecydowanie świeższą i bardziej dynamiczną od poprzednika. Pojawia się tutaj trochę nowości, jak na przykład żeński wokal. Całość, jak zwykle, jest świetnie wyprodukowana i nawet przez moment nie nuży. Czego chcieć więcej?
Ecstatic Vision - Elusive Mojo
Ecstatic Vision to nasze kolejne odkrycie z festiwalu Red Smoke. Przepis na ich muzykę wygląda mniej więcej następująco: do garnka wrzuć klasykę grania garażowego oraz heavy psych, posyp je space rockiem oraz innymi przyprawami z gatunku "rock" czyli jazz rock i kraut rock, wszystko to dokładnie wymieszaj, a następnie dolej wiadro kawy. W efekcie otrzymasz "Elusive Mojo", z którego utwory pierwszy raz usłyszeliśmy na żywo, a dopiero później z płyty. Mimo pewnych ograniczeń zespołowi w studio udało się zmieścić sporo klimatu prezentowanego na koncertach. A na żywo Ecstatic Vision wypada wprost rewelacyjnie!
Elder - Innate Passage
Amerykanie sprawili fanom progresywnego rocka piękną końcówkę roku, nagrywając album, który powinien zamknąć usta malkontentom, którzy żerowali na "Omens". "Innate Passage" muzycznie cofa się do wcześniejszych wydawnictw i zabiera słuchacza w podróż do świata, w którym wszystko trwa co najmniej kilkanaście minut i rozwija się bardzo powoli, serwując przy okazji mnogość wątków. Elder dość wyraźnie odszedł od swoich korzeni, ale nadal gra w gatunkowej ekstraklasie i z pewnością spodoba się również fanom progresji sprzed kilkudziesięciu lat.
Gorycz - Kamienie
W czasie studyjnego braku aktywności takich ekip jak Odraza czy Kły na post black metalowym tronie rozgościła się Gorycz, serwując słuchaczom jeszcze inną odsłonę gatunku, który wydaje się być wyeksploatowany do granic możliwości. Okazuje się, że jest inaczej. Olsztynianie znaleźli w post blacku sporo miejsca dla swojej twórczości i już drugim albumem wbili się do krajowego topu. "Kamienie" przykuwają uwagę mnogością fragmentów bardzo charakterystycznych i wpadających w ucho. Dodatkowo jednym z tekstów mogą skłonić do refleksji osoby mające już trochę lat na karku.
Jack White - Fear Of The Dawn
"Fear Of The Dawn" nie jest z pewnością najlepszym albumem, w którym palce maczał Jack White. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę tylko solową twórczość artysty, to tu otwiera się już pole do dyskusji. Nowy album nie jest dziełem wybitnym ani przełomowym. Przynosi jednak bardzo dużo dynamicznej, gitarowej muzyki, która może przywołać pozytywne wspomnienia związane z czasami The White Stripes, a sam utwór tytułowy jest jedną z najciekawszych rzeczy, jaką White nagrał na przestrzeni przynajmniej ostatnich kilkunastu lat.
Mag: Mag II: Pod Krwawym Księżycem
Często mówi się, że post metal powinien umrzeć, bo jest to gatunek wyjałowiony do granic możliwości. Co jakiś czas pojawia się jednak zespół, który odkrywa nowe złoże i wydobywa wiele nowego surowca, wprowadzając powiew świeżości na gatunkowej scenie. Podobnie jest ze stonerem/doomem, do którego Mag na swoim drugim albumie wnosi opowieści z knajpy dla nieludzi położonej gdzieś na przedmieściach Wyzimy. Oryginalna warstwa tekstowa okraszona jest świetną, wielowątkową i rozbudowaną muzyką balansującą między różnymi gatunkami i nastrojami. Na plus działa również genialna produkcja. Nasi sąsiedzi lubią to!
Messa - Close
Messę traktujemy jako jedno z największych muzycznych odkryć kończącego się roku. Włosi grają muzykę niesamowicie ciekawą, na każdym albumie inną, a do tego mają olbrzymi atut w postaci bardzo charakterystycznej i charyzmatycznej wokalistki, której styl śpiewania przypomina momentami Chelsea Wolfe. Jej głos brzmi świetnie w połączeniu z rockowo-metalowymi dźwiękami i mogłoby się to wydawać oklepane, bo mamy już kobiety w świecie metalu, ale uwierzcie - ta jest inna.
Mord'A'Stigmata - Like Ants And Snakes
Patrząc na dotychczasową dyskografię zespołu z Bochni, należy spodziewać się niespodziewanego, ale nawet przy takim nastawieniu "Like Ants And Snakes" dla wielu słuchaczy był z pewnością mocnym uderzeniem obuchem w łeb. Bo kto po zespole obracającym się w metalowych kręgach spodziewałby się albumu mocno zakorzenionego w post-punku, darkwave czy gotyckim roku? Czuć tu sporo nawiązań chociażby do Killing Joke czy Joy Division. Momentami przewija się tu nawet klimat The Cure i Siekiery. Po pierwszej fali zaskoczenia przychodzi refleksja, że to dziwna, ale również i niesamowicie dobra płyta.
Napalm Death - Resentment Is Always Seismic
Tegoroczne wydawnictwo Napalm Death nie przynosi całkowicie nowego materiału, tylko osiem dodatkowych utworów ze świetnego "Throes Of Joy In The Jaws Of Defeatism". Przy czym "tylko" należy tutaj traktować umownie, ponieważ EP-ka trwa prawie 30 minut, co stawia ją na równi z niektórymi pełnoprawnymi wydawnictwami. Dla fanów twórczości brytyjskiej legendy jest to pozycja obowiązkowa. Jeśli natomiast przez ponad 40 lat scenicznej działalności ekipie z Birmingham nie udało się kogoś przekonać do swojej muzyki, ten album niczego w tym temacie nie zmieni.
Ufomammut - Fenice
Włochom nie udało się wytrzymać długo w zawieszeniu i po przerwie reaktywowali projekt w lekko zmienionym składzie. Zmiana ta przynosi powiew świeżości, który czuć od razu, gdy porówna się "Fenice" na przykład z "8". Na nowym krążku znajdzie się dla słuchacza zdecydowanie więcej przestrzeni, a dla muzyków miejsca do eksplorowania nowych rejonów. "Fenice" to pole do eksperymentów. Sporo tutaj delikatniejszych momentów, elektroniki i rozbudowanych aranżacji, jednak charakterystyczny styl zespołu został zachowany. Na żywo nowy materiał z pewnością sprawi, że nikt w promieniu kilkunastu kilometrów nie zaśnie, gdy na scenę wejdzie Ufomammut.
Wędrujący Wiatr - Zorzysta Staje Oćma
Jeśli gdzieś na świecie przyznawana byłaby nagroda za najładniejsze wydanie albumu, to bez jakiegokolwiek głosowania konkurs wygrałaby "Zorzysta Staje Oćma". Jest to żywy dowód na to, że chcieć znaczy móc i że w muzyce nie chodzi tylko o dźwięki, ale również i o warstwę wizualną. A ta prezentuje się imponująco ze swoją skórzaną okładką i kilkudziesięciostronnicową, bogato ilustrowaną książeczką. Dodatkowo "wizualkę" Wędrujący Wiatr ubrał w niesamowicie interesującą historię i muzykę kontynuującą drogę obraną na poprzednich dwóch wydawnictwach. Nowy album przynosi trochę więcej brzmień delikatnych i ludowych niż poprzednie płyty, które wydają się być zdecydowanie bardziej lo-fi black metalowe.
White Ward - False Light
Trzy lata temu "Love Exchange Failure" z miejsca podbił nasze serce i szturmem wbił się do podsumowania rocznego. Dziś jego następca wywołuje jeszcze mocniejsze emocje, tym razem związane z krajem, z którego pochodzą muzycy White Ward. Trudno powiedzieć czy "False Light" jest krążkiem lepszym od poprzednika. Pewne jest to, że jest albumem innym i wydanym w totalnie różnej sytuacji. Dodatkowo przynosi wiele momentów, obok których trudno przejść obojętnie, zwłaszcza gdy odpowiednio zinterpretujemy poszczególne wersy utworu "Cronus".
Wo Fat - The Singularity
Teksańczycy wrócili po sześciu latach studyjnej ciszy i nagrali "kolejny taki sam album". Faktycznie, "The Singularity" nie jest żadnym przełomem, ale Wo Fat to klasa sama w sobie i dowodem na to jest właśnie ten album. To swoiste "the best of" progresywnego grania stonerowego. Siedem utworów ledwie mieszczących się na krążku porywa nas w świat gitarowych historii, od których trudno się oderwać chociaż na chwilę, by nie czuć, że ominęło nas coś wyjątkowego.
Wyatt E. - Al Beluti Daru
Zdecydowanie najbardziej odjechane odkrycie tego roku. Wystarczy powiedzieć, że Wyatt E. to duet powstały w Izraelu, ale rezydujący w Belgii. Członkowie projektu występują na scenie w orientalnych strojach zasłaniających twarz, a ich muzyka zabiera słuchacza w świat mrocznych klimatów starożytnych imperiów. Pamiętacie grę Prince Of Persia w 3D? W jednej z części za muzykę odpowiadała ekipa Godsmack. Dziś wiemy, że w tej roli zdecydowanie bardziej sprawdziłby się muzyka zawarta na "Al Beluti Daru", oferując słuchaczowi klimat Persji ale w odsłonie drone/psychodelicznego rocka z dużą dawką elektroniki. Niby cały ten album to tylko dwa utwory trwające lekko ponad 37 minut, ale nawet to wystarczy, by przenieść słuchacza do innego wymiaru.
-
Grzegorz
O, mój Panie! Zacząłem słuchać Ecstatic Vision i jestem zaskoczony - mogłoby to być kolejnym King Gizzardem.
0 Lubię
Komentarze (1)