Krzta - Żółć. Niszczenie. Zgliszcze
- Kategoria: Metal
- Karol Otkała
Jeszcze kilka tygodni temu nazwa "Krzta" niewiele mi mówiła, jednak po fali bardzo pozytywnych opinii w polskim Internecie nie wypadało mi nie sięgnąć po drugi album tria z Olsztyna. Wszystko zaczęło się od okładki, która przykuła moją uwagę w poście z recenzją albumu na fanpage'u Metalurgii. Trzeba przyznać, że praca Kamila Błażewicza, wokalisty i gitarzysty zespołu, przykuwa uwagę wizją nierzeczywistą, ale intrygującą i wzbudzającą pewnego rodzaju lęk spowodowany widmem zła i nadchodzącej apokalipsy. Bardzo podoba mi się ten obraz, jednak za każdym razem, gdy go oglądam, odczuwam pewien niepokój. To chyba kwestia obejrzenia zbyt dużej liczby różnego rodzaju horrorów.
Albumowi "Żółć. Niszczenie. Zgliszcze" przyklejono etykietę post-hardcore, sludge, mathcore z rekomendacjami dla fanów takich zespołów jak Kobong, Dillinger Escape Plan czy Voivod. Na papierze takie zapowiedzi wyglądały wybornie. Nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko sięgnąć po krążek, który jest drugim albumem Olsztynian, trwający lekko ponad 40 minut i podzielony na 7 utworów. Otwierająca całość "Istota" brzmi przez pierwszych kilkanaście sekund bardzo niepozornie, nie zwiastując tego, co nastąpi za chwilę. Lekko po dwudziestej sekundzie utwór wybucha i w tym momencie Krzta przestaje już brać jeńców - atmosfera robi się gęsta, wręcz przytłaczająca. Wszystko to za sprawą genialnego brzmienia gitary i bardzo ciekawej perkusji, do których dołącza wokal, swoim opętańczym krzykiem przypominający Grega Puciato z Dillinger Escape Plan, a momentami również Marka Huntera z Chimairy. Co ciekawe "Istota" do momentu pojawienia się głosu przypomina mi Armię "na sterydach", z czasów "Triodante". Brakuje tylko waltorni. Reszta się zgadza.
Otwarcie albumu dawało słuchaczowi chwilę na oswojenie z tym, co będzie działo się za chwilę. Takiej szansy nie daje "Sznur", który wali nas obuchem w łeb już w pierwszej sekundzie. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach przychodzi czas na złapanie oddechu, a później nawet na dłuższy odpoczynek. Z tym utworem sytuacja jest ciekawa o tyle, że słuchając jego pierwszych kilkunastu sekund mam wrażenie, że już wcześniej słyszałem coś bliźniaczo podobnego. Niestety próba przekopania się przez moją kolekcję płyt w celu znalezienia "brata bliźniaka" zakończyła się niepowodzeniem. Może kiedyś do tego wrócę. Akcję sponiewierania słuchacza kontynuują "Krzywdy". Dopiero czwarta na liście "Masa" jest momentem, w którym Krzta wyraźnie zwalnia, by później ze zdwojoną siłą uderzyć za pomocą "Ścierwa". W "Blasku" zespół dorzuca do gara bardzo charakterystyczną, lekko połamaną rytmikę, która świetnie wpada w ucho. Faktycznie ma się wrażenie, że kierujemy się w stronę Kobong. Wrażenie to mija ekspresowo w momencie pojawienia się wokalu Kamila. Album zamyka najdłuższa w zestawieniu "Suma", po której zakończeniu możemy się poczuć jak wyciągnięci z pralki po odwirowaniu przy maksymalnych obrotach.
"Żółć. Niszczenie. Zgliszcze" jest albumem bezkompromisowym, który przy pierwszym kontakcie może wydawać się prostolinijnym strzałem w pysk. Jest to wrażenie wyjątkowo złudne. Na szczęście mija bardzo szybko i pozwala słuchaczowi odkryć, że pod tą ścianą dźwięków kryje się coś więcej. Krzta przemyca tu sporo eksperymentów i dowodów na to, że zaprezentowana tutaj muzyka jest dla tria tylko środkiem ekspresji, a nie szczytem możliwości. Z niecierpliwością czekam na kontynuację, nominując jednocześnie "Żółć. Niszczenie. Zgliszcze" do miana jednej z najciekawszych "ciężkich" polskich płyt kończącego się roku.
Artysta: Krzta
Tytuł: Żółć. Niszczenie. Zgliszcze
Wytwórnia: Piranha Records
Rok wydania: 2021
Gatunek: Hardcore, Sludge
Czas trwania: 40:27
Ocena muzyki
Ocena wydania
Komentarze