Płytowe Podsumowanie Roku 2024
- Kategoria: Płyty
- StereoLife
Ach, co to był za rok - mówimy niemal zawsze, gdy nadchodzi kolejny. I choć wiele wydarzeń przeżywamy wspólnie, każdy zapamięta mijające dwanaście miesięcy inaczej. Dla nas, melomanów i audiofilów, jedną z ważniejszych kwestii jest naturalnie to, czy mieliśmy czego słuchać. Nie chodzi tylko o zestawy głośnikowe, wzmacniacze, słuchawki i srebrne kable, ale przede wszystkim o muzykę. Do tej nagranej wiele lat temu możemy wrócić zawsze, ale każdy kolejny sezon to szansa na nowe muzyczne odkrycia. Czy pod tym względem mijający rok był wyjątkowy? Oczywiście, bo każdy taki jest. Ostatecznie to przecież zlepek wydarzeń, które oddzielamy od siebie sylwestrową klamrą. W tej mieszaninie zaplanowanych działań i totalnych zbiegów okoliczności można ujrzeć pewne podobieństwa i snuć przypuszczenia na temat tego, co zobaczymy i usłyszymy w najbliższym czasie. Zapraszamy więc na nasze, jak zwykle skrajnie subiektywne, muzyczne podsumowanie roku!
Skoro mowa o powtarzających się wątkach, jednym z widocznych gołym okiem trendów jest z pewnością powrót do stylu retro, co objawia się zarówno w wykorzystywaniu i przerabianiu hitów z dawnych lat, ale także to, że artyści często sięgają do elektronicznych i syntetycznych dźwięków rodem z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a także melodii przetworzonych przez samplery i syntezatory. Co ciekawe, wróciła też moda na muzykę, którą utożsamiamy z subkulturami z lat polskiej transformacji ustrojowej, przy czym prym wiodą grunge i punk. Kto by pomyślał, że w 2024 roku nastolatkowie będą chodzili po ulicach w koszulkach z okładkami płyt Nirvany czy The Offspring. Na fali zainteresowania młodych słuchaczy zespołami święcącymi triumfy kilkadziesiąt lat temu ukazały się liczne reedycje ich kultowych albumów, ale na tym nie koniec - niektóre zespoły się reaktywowały. Najwięcej zainteresowania wzbudziły dwa takie powroty. Pierwszy to Linkin Park. Zespoł, który rozpadł się po śmierci wokalisty, Chestera Benningtona, wydał płytę o wiele mówiącej nazwie "From Zero", a rolę Chestera przejęła wokalistka, Emily Armstrong, która pokazała fanom swój warsztat, śpiewając podczas transmisji na żywo. Drugi głośny powrót to Oasis - chyba najbardziej rozpoznawalny brytyjski zespół gitarowy. Bracia Noel i Liam Gallagher pogodzili się po czternastu latach i ogłosili trasę koncertową.
Mijający rok obfitował także w koncerty i festiwale. Wydaje się, że wykonawcy i słuchacze zapomnieli już czasy pandemicznych obostrzeń i nadrabiają zaległości. Open'er, Pol'n'Rock, OFF Festival, Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, Warszawska Jesień, Urodziny Sinfonii Varsovii, Festiwal Eufonie, Bielska Zadymka Jazzowa, Jazz Nad Odrą, Jazz Na Starówce, Festiwal w Jarocinie, Piknik Country & Folk w Mrągowie, Festiwal Wratislavia Cantans, Rawa Blues, Orange Warsaw Festival… Jest sens wymieniać dalej? Nie zabrakło także gwiazd światowego formatu. W Polsce zagrali między innymi Taylor Swift, Metallica, Depeche Mode, Nick Cave and the Bad Seeds, Sepultura, Andrea Bocelli, Deep Purple, Justin Timberlake, Tool, Rod Stewart, Kings of Leon, Judas Priest i Lenny Kravitz. A co z premierami płytowymi? Oczywiście były, ale jak to w życiu bywa - na niektóre nie warto było czekać, a inne pozytywnie nas zaskoczyły. Nie wszystkie udało nam się opisać na bieżąco, dlatego prosimy, abyście potraktowali tę kompilację nie tylko jako przypomnienie najciekawszych recenzji, ale też pewną formę samokrytyki. Płyty, których recenzje powinny były ukazać się tuż po ich premierze, opiszemy teraz krótko, ale treściwie. Oto płytowe hity 2024 roku!
Hity
Aluk Todolo - Lux
Nie spieszyli się Francuzi z nową płytą, bo od wydania świetnego "Voix" minęło już 8 lat. Warto było czekać, choć nie ma tu rewolucji. "Lux" jest muzycznie naturalną kontynuacją tamtej płyty. Na dzień dobry wchodzimy do ciemnej piwnicy i rozpoczynamy transowy rytuał, który nie zwalnia tempa aż do ostatniej nuty. Hałas, krautrock, puls, black metal. Wszystko to elegancko miesza się w okultystycznym kotle w pochłaniającą nas bez litości czarną, lepką melasę.
Arooj Aftab - Night Reign
Musimy się do czegoś przyznać. Trafiliśmy na Arooj Aftab parę dni temu, przeglądając internetowe podsumowania płytowe mijającego roku i kilkukrotnie przewinęło nam się przed oczami to charakterystyczne imię i nazwisko. Jak można do tak (w założeniu) precyzyjnie wyselekcjonowanej rocznej topki płyt, z którymi powinno się było spędzić długie wieczory, wrzucić "Night Reign", której słuchało się raptem półtorej godziny? Postaramy się wyjaśnić. Otóż pani Arooj Aftab pochodzi z Pakistanu, śpiewa pięknym głosem przypominającym barwą i artykulacją Sade, najczęściej w języku urdu, a czasem po angielsku. Łączy tradycyjną, ornamentalną muzykę pakistańską z lirycznym wokalnym jazzem. I otula nas tymi dźwiękami niczym aksamitem - ciepłym, miękkim, ale z nutą melancholii, bo to jednak muzyka nocy! Coś wspaniałego.
Balthvs - Harvest
Wybór pomiędzy dwiema najbardziej chillowymi tegorocznymi propozycjami był trudny - Khruangbin i ich "La Sala" czy Balthvs ze swoim "Harvest". Na decyzji zaważył wspaniały koncert Kolumbijczyków w warszawskim klubie Jassmine. To było właściwie półtora godzinne solo (z 15-minutową przerwą w środku) przepełnione jednocześnie gorącą latynoską energią, ale też w jakiś pokrętny sposób wprowadzające w błogi stan ukojenia. I taka właśnie jest płyta "Harvest". Ona niemiłosiernie buja, nie da się nie kręcić nóżką, ale jest przy tym ciepła i lepka jak miodzik w letni dzień.
Blood Incantation - Absolute Elsewhere
Krótko po premierze zadawaliśmy sobie pytanie, jak nowy album Amerykanów przejdzie próbę czasu. Minęło 2,5 miesiąca i z zachwytu nie zostało wiele, nie wracamy też do tego krążka codziennie. Ale nadal systematycznie, ponieważ jest to bardzo ciekawe połączenie brutalności z progresją i space rockiem. Blood Incantation garściami czerpie z dorobku innych artystów nagrywających na przestrzeni kilkudziesięciu lat i ubiera to we własne, charakterystyczne szaty. Z pewnością nie jest to album roku, ale nadal mamy tu do czynienia ze sporym kawałkiem dobrego i inteligentnego grania.
Chat Pile - Cool World
Od studyjnej premiery ekipy z Oklahomy minęły dwa lata. W ich przypadku niewiele to zmieniło. Nadal są wkurwieni i swoją złość, frustrację czy gorycz przelewają na tworzoną przez siebie muzykę. Nadal do czynienia mamy tu z mieszanką noise rocka, sludge, industrialu, post hardcore i innych eksperymentów. Wielką siłą ekipy Chat Pile jest szczerość. W tym gniewie i agresji nie ma udawania. Są natomiast emocje płynące prosto z serca. W Internecie trwa dyskusja, czy "Cool World" jest lepszy od debiutu. Moim zdaniem nie ma to znaczenia. Oba albumy dostarczają sporą dawkę dynamicznego, brudnego i surowego grania, które świetnie sprawdza się w roli pobudzacza. I w tej agresywnej ścianie dźwięków bez większych problemów odnajdziemy sporą dawkę przebojowości, jak chociażby w "Shame" czy "Masc".
Chelsea Wolfe - She Reaches Out to She Reaches Out to She
Królowa mrocznych dźwięków wróciła po pięciu latach milczenia albumem wyjątkowo lekkim i łatwo przyswajalnym. Nie zatraciła przy tym charakterystycznego dla siebie stylu, dzięki czemu już po pierwszych dźwiękach wiadomo, że to nikt inny, tylko Chelsea. Na "She Reaches Out to She Reaches Out to She" znajdziemy sporo wręcz radiowych fragmentów, które powinny wpaść w ucho szerokiemu gronu odbiorców.
Dola - Taberakulum
Chciałoby się napisać, że Dola podbiła nasze serce przy okazji premiery poprzedniego wydawnictwa - "Czasy". Jednak w ich przypadku zwrot ten wydaje się być nie do końca szczęśliwy. "Czasy" były dowodem na to, że w muzyce jest jeszcze bardzo dużo miejsca na świeżość i rejony nie do końca zbadane. W tym roku nasze podsumowanie zaczęło powstawać w okolicach listopada. Dola brutalnie wbiła się do niego na początku grudnia bez zbędnych zapowiedzi (krążek był promowany jednym utworem, na krótko przed premierą). "Tabernakulum" jest trzecim albumem w dyskografii zespołu. Często mówi się, że to album próby. Dola przeszła ją śpiewająco i kolejny raz stworzyła muzykę inną od poprzedniej. Tym razem jest ciężej i bardziej wymagająco, ale nie brakuje też momentów, dzięki którym mogliśmy polubić ich wcześniejsze dwa wydawnictwa. Poza eksperymentami brzmieniowymi pojawia się tu też kilka nowych instrumentów.
Geordie Greep - The New Sound
Mówią, że to przerost formy nad treścią i że płyta jest o połowę za długa. Moglibyśmy się z tymi stwierdzeniami zgodzić, gdyby nie to, że solowego debiutu Greepa po prostu świetnie się słucha. Czy nagle znaleźliśmy się na koncercie muzyki lounge w szemranym kasynie w Sao Paolo lat sześćdziesiątych, czy w hardkorowym moshpicie w cuchnącym metalowym klubie? Odpowiedź jak z dowcipu brzmi - tak. Greep wokalnie balansuje na absurdalnej granicy pomiędzy melorecytacją w stylu Jello Biafry a egzaltowanym śpiewem wprost z teatru muzycznego i wyśpiewuje pokręcone historie przewrotnie pisane z incelskiej perspektywy. Spora ekipa brazylijskich muzyków sesyjnych miesza latynoskie rytmy i dęciakowe zagrywki z gitarowymi połamańcami znanymi z macierzystej formacji Geordiego - black midi. Papierkiem lakmusowym niech będzie singlowy "Holy, holy". Jeśli nie wsiąknięcie w ten klimat, odpuśćcie resztę płyty. "The New Sound" albo się nienawidzi, albo umieszcza w topce rocznego podsumowania płytowego, co niniejszym czynimy.
Glass Beams - Mahal
Glass Beams to jeden z tych zespołów, które zachwycają swą nie oczywistą naturą. Jego twórczość owiana jest mgiełką zagadkowości nie mniejszą, niż sama ich prezencja - członkowie noszą bowiem szklane maski inkrustowane złotem i klejnotami, całkowicie zakrywając swoje twarze. Muzyka to zaś niesamowite połączenie zachodniego funku i jazzu z rytmami hinduskimi i arabskimi. Czy jest to coś odkrywczego? Skądże znowu, wszakże podobne połączenia stosował już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku bratanek Raviego Shankara - Ananda Shankar. Biorąc pod uwagę, że grupę Glass Beams założył hindusko-australijski multiinstrumentalista Rajan Silva, zainspirowany zapisem koncertu na cześć zmarłego George'a Harrisona, na którym wystąpił właśnie słynny Ravi Shankar, trudno się dziwić, że nawiązania do muzyki rodziny Shankarów są tutaj prominentne. Przez pandemię zespół zdążył nagrać zaledwie dwie EP-ki, jednakże wspaniale się one dopełniają i najnowsza z nich - "Mahal" - kontynuuje ten sam kierunek instrumentalnych zakrętasów znany z wydanej 3 lata wcześniej "Mirage". Można więc spokojnie włączyć sobie opie pozycje jedna po drugiej i traktować jako pełnoprawny album. Jeżeli szukacie naprawdę oryginalnej płyty, nie stronicie od eksperymentalnych połączeń i nie przerażają was nawiązania do muzyki wschodu, to "Mahal" będzie idealną furtką do poszukiwania podobnych pozycji.
Goat - Goat
Są zespoły, które wydają się na tyle charakterystyczne, że obawa o wyczerpanie formy i znużenie słuchacza kolejną taką samą płytą jest więcej niż uzasadniona. Goat od tego niebezpieczeństwa uciekli już dawno. To ekipa jedyna w swoim rodzaju, nieporównywalna do żadnej innej, a przy tym potwierdzająca status świetnym tegorocznym krążkiem, zróżnicowanym na tyle, że z ogromną przyjemnością daję się porwać temu szamanistycznemu transowemu tańcowi od pierwszego do ostatniego dźwięku. Biorąc pod uwagę tempo wydawania przez kolektyw kolejnych płyt jest to nie lada osiągnięcie.
Godspeed You! Black Emperor - No Title as of 13 February 2024 28,340 Dead
Dla fanów post rocka Godspeed You! Black Emperor jest swego rodzaju obiektem kultu. Dla większości artystów obracających się w gatunku Kanadyjczycy są natomiast źródłem inspiracji. O klasie zespołu niech świadczy fakt, że album "Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas to Heaven!" osiągnął w serwisie Rate Your Music ocenę 4,24 na podstawie ponad 52 tysięcy głosów. "No Title as of 13 February 2024 28,340 Dead" dołączy raczej do grona tych albumów w dyskografii GY!BE, które dzielą, a nie jednoczą fanów. Nie jest to krążek łatwy, który jako całość od razu wpada w ucho i zachęca do ponownego odtworzenia. Po falstarcie i wielu przesłuchaniach, podczas których jeszcze nie do końca "wchodził", album ostatecznie spełnił nasze oczekiwania i w ilości odtworzeń przebił kilka poprzednich wydawnictw. Mimo teoretycznej niedostępności ta muzyka wciąga i angażuje. A taki "Babys In A Thundercloud" jest jedną z najlepszych rzeczy, jaką członkowie GY!BE stworzyli na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Duży plus również za "Pale Spectator Takes Photographs", który fragmentami ocieka wręcz twórczością Swans.
GUM/Ambrose Kenny-Smith - Ill Times
Już dawno zaczęliśmy gubić się nie tylko w pobocznych projektach muzyków z King Gizzard & the Lizard Wizard, ale nawet w regularnych wydawnictwach tej formacji. Zresztą, ostatnie dokonania Australijczyków nie budziły już takiego entuzjazmu jak jeszcze rok wcześniej (sic!). Nie zapominajmy jednak, że nie bez przyczyny od paru lat Australia króluje w muzycznej neo-psychodelii (nie tylko za sprawą dziesiątek albumów KGLW). "Ill Times" to wspólne dzieło GUM-a (z zespołu Pond) i Ambrose Kenny-Smitha (King Gizzard) - trwająca niewiele ponad pół godziny perełka, z którą pierwotnie nie chciało nam się nawet zapoznawać. Ale jak już się zapoznaliśmy, to od razu się polubiliśmy. Mamy tu hołd dla rockowych lat siedemdziesiątych, wspaniałe riffy, funkowe syntezatory, bujający groove, świetne melodie i mieszające się naleciałości z macierzystych zespołów obu panów. Nic tylko kręcić nóżką.
Greenleaf - The Head & The Habit
W przypadku Szwedów historia zbliżona jest do tej Marka Knopflera. Oczywiście staż jest tu krótszy, ale zasada podobna. Greenleaf od ćwierć wieku gra stonera i robi to dobrze. Zespół mimo sporych roszad w składzie konsekwentnie trzyma się swojego stylu, nagrywając kolejne krążki, które daleko od niego nie odchodzą. Jednak w ich przypadku nie jest to żaden zarzut, ponieważ Szwedzi mają niesamowitą umiejętność pisania bardzo dobrych utworów, które wpadają w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu i nie chcą "wypaść z pętli". Ta charakterystyczna przebojowość towarzyszy zespołowi od wielu albumów. Nie inaczej jest i tym razem. Praktycznie większość utworów zawartych na "The Head & The Habit" nadaje się na single i spokojnie mogłaby podbić listy przebojów rockowych stacji radiowych.
Hauntologist - Hollow
Gdybyśmy chcieli zrobić składankę "the best of" tego, co w ostatnich kilkunastu latach wydarzyło się w polskim metalu, to debiut Hauntologist mógłby za nas wykonać sporą część pracy, dowożąc na jednym krążku miks Mgły, post metalu, post rocka i innych eksperymentów. "Hollow" to debiut projektu, jednak stoją za nim bardzo doświadczeni muzycy, dzięki czemu album ten jest dziełem wyjątkowo dojrzałym i prowadzącym słuchacza przez różne odsłony ciężkiego (i nie tylko) grania. W wielu fragmentach pojawia się czysty wokal, znajduje się też sporo miejsca na eksperymenty, których punktem kulminacyjnym jest zamykający album "Car Kruków".
High On Fire - Cometh The Storm
Matt Pike wraz z zespołem nigdy nie zawodzą. Zasadniczo jedyny zarzut czy raczej pytanie wobec nowego albumu brzmi: dlaczego tak długo? Na następcę "Electric Messiah" musieliśmy czekać aż sześć lat - najdłużej w dotychczasowej historii High On Fire. Po drodze mieliśmy pandemię, ale wielu zespołom nie przeszkadzało to w nagrywaniu. Ważne jednak, że już jest i kolejny raz przynosi słuchaczom solidną dawkę stonera z olbrzymim ciężarem, mięsistymi riffami ale i sporą dawką melodii. "Cometh The Storm" okrzyknięto najlepszym albumem ekipy Pike'a od kilkunastu lat. Czy tak jest na prawdę? Ciężko stwierdzić ponieważ High On Fire w swoim dorobku nie ma ani jednej słabej pozycji. Wisienką na torcie jest kolejna świetna okładka.
Loren Kramar - Glovemaker
To jedna z tych płyt, które spodziewaliśmy się znaleźć w przeróżnych podsumowaniach, a okazało się, że nie bardzo zaistniała w zbiorowej świadomości internetowych komentatorów. Może przez fakt, że singiel "Hollywood Blvd" podsunął nam Spotify w jednej z tygodniowych składanek, żyliśmy w przekonaniu, że Kramar to tak zwane next best thing, ale mamy koniec roku i śladu po zachwytach nad tą płytą nie ma. OK, może nie słychać tu nic przełomowego, ale anielski głos Kramara naprawdę jest zachwycający. Teatralna egzaltacja, rozbuchana produkcja, pretensjonalne teksty - każdy z tych elementów wystarczyłby, żeby nas odrzucić, a jednak od Glovemaker trudno się oderwać i nawet dla nas było zaskoczeniem, jak często do tego albumu wracaliśmy.
Los Bitchos - Talkie Talkie
Najpierw zakochaliśmy się w muzyce Los Bitchos za sprawą koncertu nagranego w ramach kultowego cyklu dla radia KEXP. Utwór "The Link is About to Die" mamy pewnie w topce odtworzeń na YouTube. Charakterystyczne połączenie surfrocka i cumbii z inspiracją anatolijskim rockiem stanowiło mieszankę wybuchową, której trudno się było oprzeć. Potem przyszedł ich debiutancki album, który niestety nie był w stanie oddać niesamowitej energii koncertowej zespołu (a tę potwierdził występ w Progresji w ramach supportu dla King Gizzard & the Lizard Wizard w 2023 roku). Mamy wrażenie, że na Walkie Talkie z dziewczyn z Los Bitchos zeszła presja, słychać, że świetnie się bawią, w utworach jest więcej luzu i radości. To znakomicie brzmiąca muzyka do tańca, do chillowania i smakowania kolumbijskiego słońca (tak, wiemy, że Los Bitchos pochodzą z Londynu, ale cumbia robi robotę).
Mark Knopfler - One Deep River
Mark Knopfler jest swego rodzaju fenomenem. Od prawie trzydziestu lat nagrywa solowo praktycznie takie same albumy, ale każdy z nich przywołuje setki wspomnień i wywołuje olbrzymi uśmiech na twarzy już w momencie publikacji zapowiedzi. Później jest tylko lepiej i kolejny raz na kilkadziesiąt minut możemy zanurzyć się w intymnej, bardzo ciepłej, wręcz rodzinnej muzyce skupiającej się na opowiadaniu o życiu. "One Deep River" to kolejna pozycja z dyskografii artysty, która świetnie sprawdzi się jako towarzysz do lampki wina, spaceru czy relaksu w hamaku. Niech Mark nagrywa dalej, co najmniej do "setki".
Mdou Moctar - Funeral For Justice
Co uzyskamy, jeśli połączymy ze sobą ostre, gitarowe riffy, długie solówki i szybkie, skoczne rytmy perkusyjne z gitarową muzyką tradycyjnych Tuaregów i "pustynnym bluesem" rodem z Sahary? Album, który łamie schematy i bierze słuchacza z zaskoczenia. Zwłaszcza, jeśli nie znało się działalności Mdou Moctara wcześniej. "Funeral For Justice" to wybuchowa płyta, która nie pozwoli waszym kolumnom na odpoczynek. Utwory są tu grane gęsto, instrumentacje są bogate, a rytm pulsuje w nieprzerwanym transie, niczym mantra duchowego mistrza, który przyjmuje nas do swego namiotu ustawionego przy oazie i prawi o życiu. Wyobraźcie sobie teraz, że mędrzec ten wyciąga zza pleców nieco zapiaszczonego Stratocastera i zaczyna wyczyniać na nim takie fikołki, jak niegdyś robił to Jimi Hendrix. Tak właśnie można podsumować tegoroczny album afrykańskiego zespołu. To kolejne znakomite i nietuzinkowe połączenie wielu odmiennych kultur, które - w dobie wszechobecnej globalizacji - łączy, zamiast dzielić i szufladkować.
Opeth - The Last Will And Testament
Wydany po pięciu latach studyjnego milczenia album wywołał skrajne opinie, od zachwytu po rozczarowanie. "The Last Will And Testament" jest podróżą przez ostatnie kilkanaście lat kariery muzycznej Szwedów i dostarcza fanom miks grania progresywnego z retro rockiem i elementami z pierwszych wydawnictw zespołu (tu głównie mowa o growlu). Opeth nie nagrał płyty przełomowej ani w żaden sposób innowacyjnej, jednak nadal mamy tu do czynienia z 50 minutami bardzo dobrego gitarowego grania o niestandardowej strukturze i ze sporą dozą kombinowania. W dźwięki wpleciona jest dodatkowo ciekawa historia. Dla fanów Opeth pozycja obowiązkowa - będą się przy niej doskonale i wielokrotnie bawić. Malkontenci i osoby, którym wcześniej nie udało się przekonać do Szwedów znajdą tu więcej argumentów do narzekania niż zachwytu.
Oranssi Pazuzu - Muuntautuja
Niemal każda kolejna płyta fińskiego kolektywu trafia do naszych rocznych topek. Nie inaczej jest w przypadku Muuntautuja, na której muzycy jeszcze bardziej odeszli od fascynującego, opartego na krautrockowo transowych patentach - grzybowego psychodelicznego black metalu - na rzecz budzącego absolutną grozę spotkania z otchłanią w nieprzeniknionych mrokach lovecraftowego kosmicznego horroru. Słuchanie tych dźwięków budzi we mnie atawistyczny niepokój, nie da się po nich spokojnie spać, nie jest to łatwa lektura, ale wsiąknięcie w ten świat i przetrwanie rzucanych przez niego wyzwań daje pewien pokręcony rodzaj katharsis, którego każdy czasem potrzebuje.
Quiet Sirens - Story Of No Reverse
Z naszego rodzimego podwórka docierają do nas dźwięki wygrywane przez Ciche Syreny. I to tak ciche, że zapewne mało kto wie o istnieniu zespołu Quiet Sirens, a grzechem byłoby nie sprawdzić, czym jest polsko-rosyjski projekt. Album "Story Of No Reverse" jest chyba najbardziej intrygującą propozycją rockową tego roku, ponieważ każdy utwór jest tutaj zupełnie inny. Do tego można dodać dość niespodziewane, lekko psychodeliczne przejścia i ciepły wokal i mamy receptę na coś arcyciekawego. Owszem, najłatwiej byłoby napisać, że to po prostu rock alternatywny albo indie. Jednakże byłoby to do pewnego stopnia nietaktem. Saksofon, klawisze i bardzo dopracowane instrumentacje sprawiają, że naprawdę każdy numer na tej płycie można by określić własną odmianą rockowej mieszanki. Warto przesłuchać całość, ponieważ można się mocno zdziwić. Zrazić mogą jedynie krótkie wstawki recytatorskie, które czytane są przez amatorów, z dziwną manierą i słabą angielszczyzną. Na szczęście nie wpływa to negatywnie na odbiór samej muzyki.
The Cure - Songs Of A Lost World
Powroty po latach bywają trudne, zwłaszcza, jeśli zespół robi to dla szybkiej kasy i nie ma już ani pomysłu, ani możliwości wokalno-instrumentalnych, by zagrać coś nowego. W przypadku The Cure o czymś takim nie było absolutnie mowy. Ekipa Roberta Smitha pokazała topową formę, nagrywając album, który w znakomity sposób wpasował się w wisielczy, listopadowy nastrój i skłonił do głębokiej refleksji zarówno wiernych, jak i zupełnie nowych fanów. "Songs Of A Lost World" to nie album, a dzieło, które ma swój początek, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie. Stanowi catharsis w dzisiejszym, zabieganym świecie, a do tego przypomina, jak ulotne potrafią być nawet najmniejsze chwile naszego życia. Dlatego ogromna szkoda, że całość przykryła aż nazbyt stylizowana produkcja, której wyniki przywodzą na myśl raczej garażowy zespół, aniżeli doświadczonych wyjadaczy new wave'u. Jeśli jednak przywykniemy do tego typu realizacji, możemy odkrywać wspólnie z The Cure kolejne warstwy emocji, o których być może zapomnieliśmy, a które leżą gdzieś zakopane w nas samych.
Thee Marloes - Perak
Indonezyjskie trio powstało poniekąd poprzez przypadkowe, muzyczne tete-a-tete, ale jakże się to udało! Easy-listeningowy lounge, który nie brzmi jak wypluty z sampli pieczołowicie ułożonych na komputerze, tylko zagrany z polotem na prawdziwych instrumentach, wypełniony masą nawiązań do starych wyjadaczy tego gatunku i jeszcze uzupełniony ładnym, czystym wokalem żeńskim to teraz raczej rzadkość. Thee Marloes pokazali jednak, że można i warto, ponieważ płytę "Perak" połyka się w całości wręcz w trymiga. Dosłownie i w przenośni, wszakże utwory są krótkie i zwięzłe, acz efektowne i zapadające w pamięć. Nawet nie znając słów (zwłaszcza, że połowa tracklisty została nagrana po indonezyjsku), jesteśmy w stanie nucić melodię zawartych tu piosenek jeszcze na długie dni po skończeniu odsłuchu. To płyta, która wprawia w dobry nastrój i z jednej strony pokazuje kunszt realizatorski, w którym można się zatracić podczas selektywnego słuchania, a z drugiej zawiera na tyle luźny materiał, że z powodzeniem może posłużyć za muzykę tła do rodzinnej kolacji, lub domowej randki. Piątka z plusem za odtworzenie - tak muzycznie, jak i wizualnie - klimatu wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy na salonach eleganckich knajp i restauracji królowały bossa-nova, lounge i samba.
Ulcerate - Cutting The Throat Of God
W świecie metalu (i nie tylko) mamy wiele dowodów na to, że nie wszystko co w muzyce najlepsze musi pochodzić z USA. Sami mamy Behemotha czy Vadera. Nowozelandczycy mają natomiast Ulcerate, który od prawie ćwierć wieku serwuje światu potężną dawkę technicznego metalu, który stale wykracza poza szufladkę "death". Na "Cutting The Throat Of God" robi to chyba najmocniej w dotychczasowej dyskografii, dając sporo przestrzeni może nie na złapanie oddechu, ale na bardziej oczywiste i łatwiejsze odnalezienie w tej muzyce czegoś więcej niż tylko ciężar, blasty i growling. Pod ich grubą warstwą ukrywa się świetny warsztat muzyków umiejących pisać rozbudowane, wielowątkowe utwory. Jednak nadal jest to dzieło wymagające, trudne w obiorze i ewidentnie nie dla każdego - nawet fanów technicznego death metalu. Ten moloch przytłoczy niejednego słuchacza.
Uncle Acid and the Deadbeats - Nell' Ora Blue
Droga, jaką przeszedł Wujek Kwas z zespołem, to przykład, jak nieprzewidywalne jest życie muzyka amatora. Zaczynał jako jednoosobowy piwniczny projekt - pierwszy album ("Volume 1") wydany został na CD-R w 30 egzemplarzach, drugi album ("Blood Lust") w 100 egzemplarzach... Lo-fi gitarowa muzyka z tekstami o psychopatach i mordercach krążyła sobie w empetrójkach po niszowych stronach dla pasjonatów, aż nagle - pyk - zespół przechwycił kultowy label Rise Above Records, który już oficjalnie wypuścił "Blood Lust" na szerokie wody w idealnym dla muzyki prezentowanej przez zespół czasie boomu na retro rock/doom/psych, a dwa lata później - w 2013 roku - Uncle Acid grał już wspólną trasę z Black Sabbath. Dla tak niszowej kapeli wyżej wznieść się nie da, więc nieubłaganie sinusoida zaczęła opadać, i choć muzycy wydawali kolejne solidne płyty, nie potrafili już wzbudzić takiego entuzjazmu. Aż do tegorocznego "Nell' Ora Blue", która to jako hołd dla włoskiego kina grozy stanowi wyimaginowany soundtrack, który w zamyśle miałby stanąć na półce obok najlepszych dokonań tuzów z Goblin. Wysoko zawieszona poprzeczka, ale wiecie co? Efekt jest świetny, wszystko jest na swoim miejscu. Można się delektować.
Komentarze (1)