UK - Danger Money
- Kategoria: Rock
- Ireneusz Wacławski
Koniec lat siedemdziesiątych. Prog rock dogorywa w malignie opuszczenia pośród wijących się dokoła szyderczych i plwających nań oblicz punkrockowej rewolucji. Nieliczni niedobitkowie próbują eksperymentować, czy to z popowym mainstreamem, czy jazzem, czy z kolei z czczą elektroniką, starając się odnaleźć swoją nową tożsamość w tych odprogowionych realiach. Na placu boju pozostaje jednak samotna załoga brytyjskich wyjadaczy, którzy na gruzach swoich macierzystych kapel tworzą supergrupę nazwaną, jakże by inaczej, UK. Po niespodziewanej zagładzie "czerwonego" składu King Crimson, osieroceni przez Frippa John Wetton i Bill Bruford dobierają sobie wielce utalentowanego gitarzystę Alana Holdswortha oraz znanego ze współpracy z Roxy Music i Frankiem Zappą klawiszowca Eddiego Jobsona.
Mimo, iż załoga chłostana jest ze wszystkich stron jałowym niezrozumieniem krytyki, mediów, publiki i opadającej fali zainteresowania prog rockiem, nagrywa dwie studyjne płyty na bardzo wysokim poziomie. Po pierwszej z nich w składzie zachodzą co prawda pewne roszady - po odejściu Bruforda i Holdswortha skład zasila geniusz perkusji Terry Bozzio. Muzycy nagrywają drugą płytę "Danger Money" o nieco większym potencjale komercyjnym niż debiut, jednak po bezskutecznych próbach wypłynięcia z tą muzyką na szerokie wody decydują się na zawieszenie działalności. W tym symbolicznym momencie klasyczny rock progresywny lat siedemdziesiątych dobiega swoich dni.
Pozostała muzyka. Muzyka lśniąca najprzedniejszą artystyczną szlachetnością. Zawierająca spuściznę tego co najlepsze z tej dekady. Jazzowe rozbudowańce rodem ze sceny Canterbury mieszają się z klawiszowymi, iście emersonowskimi galopadami. Pompatyczność najlepszych czasów Yes przeplata się z mrokiem klasycznego Crimsona. Kompozycyjna, instrumentalna i aranżacyjna maestria ociera się tu o geniusz, ale w końcu grają jedni z najlepszych muzyków dekady, z porażającym warsztatem i niesamowitą umiejętnością przelewania emocji na dźwięki. Owszem, czasem bywa nieco syntetycznie, a chwilami czuć, że John Wetton spogląda coraz bardziej przychylnie w stronę mainstreamu. Ale pamiętajmy że to już niemal lata osiemdziesiąte i przed takim sznytem po prostu nie dało się uciec.
Wetton wciąż śpiewa tu tak żarliwie jak na Red, czasem zaś wychodzi poza swoje tradycyjnie niskie rejestry i śpiewa niemal solowym Stingiem - i to w czasach, gdy solowy Sting jeszcze nie istniał. Bozzio na bębnach jest bezkonkurencyjny. Doprawdy na palcach jednej ręki policzę pałkerów, którzy osiągnęli podobny poziom (wielki nieobecny Bill Bruford byłby jednym z nich). Co jeszcze? Skrzypce à la Kansas. Głębia basu Johna. Czasem wręcz punkowego w swojej zadziorności, na granicy przesteru. W końcu to czasy punka i należało mrugnąć okiem do młodszej, spragnionej galopady publiki. Klawiszowe pasaże przywołują jednak najlepsze chwile prog rocka. Nie ma gitary (Holdsworth odszedł po debiucie), ale zupełnie tego nie czuć, co jest zasługą właśnie robiącego tu genialne, plastyczne tła Eddiego Jobsona. Analogia do Emerson, Lake and Palmer jest aż nadto widoczna. I dobrze, bo efekt równie znakomity.
Co do utworów, każdemu słuchaczowi Trójki będzie znana charakterystyczna "Randka w ciemno", zaś wieńcząca album suita "Carrying No Cross" to skumulowana petarda emocji, wybuchająca w finale feerią muzycznych barw i we wstrząsający sposób podsumowująca całą artrockową dekadę. Od niepokojącej melancholii, poprzez narastającą atmosferę zagrożenia, aż po wyciskający łzy epilog - ta muzyka gra dokładnie na tych samych emocjonalnych strunach co niezapomniany "Starless" Crimsonów. I choćby dla tego jednego utworu warto znać tę grupę i ten album. Bo gdy suita dobiega końca, zapada głucha cisza. Dekada wybrzmiewa. I milknie. Coś się kończy, ale nie bezpowrotnie, bo i coś się zaczyna...
Artysta: UK
Tytuł: Danger Money
Wytwórnia: Polydor Records
Rok wydania: 1979
Gatunek: Rock progresywny
Czas trwania: 42:04
Ocena muzyki
-
Stream
"Danger Money" i "The Wall"- najwybitniejsze płyty schyłku złotej ery rocka progresywnego.
0 Lubię -
Crimson King
Złota era głównego nurtu proga zakończyła się definitywnie w połowie lat 70. Te wspomniane albumy - wraz z ówczesnymi dokonaniami Yes, Genesis, Emerson, Lake and Palmer czy Gentle Giant - to już symbol degradacji tego typu grania, pozbawione tego, co dawniej było jego esencją- kreatywności, innowacyjności, poszerzania granic rocka. "The Wall" to właściwie zbiór zwyczajnych, rockowych kawałków. Nawet względem "Animals" był to regres, a nie progres. Już prędzej można wymienić własnie "Animals", na którym Pink Floyd całkiem nieźle odnalazł się w nowej muzycznej rzeczywistości, łącząc wcześniejsze wyrafinowanie z punkową wręcz agresją. Van der Graaf Generator, w odświeżonym składzie i nazwą skróconą do Van der Graaf, też dobrze się odnalazł w tych czasach. Jednak najciekawsze rzeczy w muzyce progresywnej działy się wówczas poza głównym nurtem - Henry Cow, Art Bears, National Health, Kultivator, Dun. Poza tym to liczne grupy post-punkowe przejęły wówczas eksperymentalne podejście i to one były prawdziwie progresywne, a nie dawni "giganci proga", którzy się rozpadli lub zwrócili w stronę pop rocka (poza reaktywowanym w latach osiemdziesiątych King Crimson, który wciąż poszukiwał, tym razem czerpiąc właśnie z post-punku), ani ich epigoni, czyli grupy neo-progowe.
0 Lubię -
Roman
Recenzja w punkt! Chyba nie dałoby się napisać lepszej w tak niewielu zdaniach. A to wszystko o płycie mojego ukochanego zespołu wszech czasów. To niesamowita muza i co najważniejsze się nie zestarzała. Chciałbym doczekać jeszcze powstania czegoś na takim poziomie.
0 Lubię -
Jurek
Progresywny rock poszedł na dno niczym wspaniała fregata pod pełnymi żaglami z dumnie powiewającą do końca banderą. To zawsze czuję biorąc do ręki płyty UK. Po nich już nic ważnego się nie wydarzyło. Ostatnio kupiłem "Wuthering Nights" czyli zapis koncertów Stevie Hacketta wspomaganego przez kilku mniej lub bardziej znanych muzyków, do nabycia zresztą w formatach audio i video. Znakomicie zagrana muzyka, z wielką dbałością o oddanie piękna oryginału, ale repertuar sprzed 40 lat przecież. Rock, tak jak western, należy to gatunków wymarłych, na szczęście w obu przypadkach zostały dzieła świadczące o wielkim talencie twórców i nośności artystycznych projektów.
0 Lubię
Komentarze (4)