Steven Wilson - To The Bone
- Kategoria: Rock
- Paweł Kłodnicki
Dziś znów cofamy się do zeszłego roku, a konkretnie 18 sierpnia, kiedy ukazał się najbardziej "szokujący" album Stevena Wilsona. Powodem zaskoczenia i krzyków wśród słuchaczy była obrana stylistyka - "bohater współczesnego rocka progresywnego" nagrywa pop inspirowany Peterem Gabrielem czy Tears For Fears. Myślę jednak, że bardziej wnikliwi słuchacze doskonale wiedzieli, że o żadnej wielkiej zmianie stylistycznej tak naprawdę nie ma tu mowy. Początkowo miałem sobie odpuścić pisanie, bo o tym albumie powiedziano już naprawdę wiele. Jednak do przelania swoich odczuć na papier ostatecznie sprowokowały mnie dwie rzeczy - duża liczba pozytywnych opinii na temat tego albumu, kompletnie dla mnie niepojętych, oraz wspomnienia z mojego pierwszego odsłuchu "To The Bone". Nie ukrywam, było to dla mnie bardzo przykre doświadczenie. Być może dlatego, że zdążyłem się już przekonać do (oczywiście nie całej) twórczości Porcupine Tree, najbardziej znanego zespołu Wilsona. Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiła na mnie "The Sky Moves Sideways" - płyta wprawdzie wtórna, ale niezwykle przyjemna, pokazująca talent Wilsona do tworzenia pięknych gitarowych pasaży. Żal mi, że zamiast podbudować swoją pozycję, jako faktycznie osłuchany muzyk o wielu inspiracjach, zabrał się za nagrywanie takich koszmarków.
Żeby było jasne - absolutnie nie chodzi to, że Wilson coraz silniej kieruje się w stronę popu, lecz o to, że po prostu nie potrafi go grać i to już w zasadzie od dawna. Największym błędem, jaki popełnił w swojej karierze, było rozmienianie się na drobne w dziesiątkach projektów muzycznych. Na dodatek w większości z nich grał właściwie to samo - mieszankę popu, elektroniki, ambientu i inspiracji czerpanych z klasycznego rocka progresywnego, serwowaną w różnych proporcjach i wałkowaną do znudzenia. W "To The Bone" mamy do czynienia nie tyle z wyraźną odmianą, co po prostu z przestawieniem tych proporcji na rzecz pierwszego z wymienionych, na wzór twórczości Blackfield (jednego z zespołów Wilsona). Nie sposób utrzymać choćby poprawny poziom, grając w kółko to samo z taką częstotliwością, więc w końcu musiało dojść do nagrania czegoś tak okropnego.
Trzeba przyznać, że tym razem Wilson poszedł na całość. O ile już wcześniej określanie jego muzyki mianem "progresywnej" można było poddać pod dużą wątpliwość, tak w przypadku "To The Bone" użycie tego słowa (a zdarzało się to w niektórych tekstach) wydaje się już nie tyle nietrafione, co wręcz nie na miejscu, niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Również polityka wydawnicza zadowoliłaby chyba każdą wytwórnię popową - album promowało aż pięć singli, których tradycyjnie wcześniej nie sprawdzałem. Może i szkoda, bo część z nich to wręcz kopalnia argumentów przeciwko słuchaniu całego "To The Bone". Jest więc "Pariah" z paskudnym duetem wokalnym Wilsona i Ninet Tayeb. Steven jak zwykle bezsilnie błaga o porządny kubek kawy, natomiast Tayeb, jak to często mówię w przypadku tego typu wokalistek, śpiewa "za bardzo". Mimo braku jakiejkolwiek charyzmy i porządnej barwy głosu, jęczy w najbardziej rozemocjonowany sposób, w jaki jest w stanie i brzmi to wręcz śmiesznie. Sama piosenka to popowy tasiemiec bez wyraźnych śladów melodii. W "The Same Asylum As Before" na szczęście nie ma Tayeb, za to jest Wilson śpiewający falsetem. Efekt można sobie wyobrazić - bardzo niewielu wokalistów jest w stanie dobrze śpiewać w ten sposób. O muzyce można powiedzieć to samo, co w przypadku "Pariah" - prawie nic, tak bardzo bezbarwny jest to utwór i nie ukryją tego gitarowe zaostrzenia. Broni się tylko całkiem chwytliwy refren, ale to za mało. Jeszcze bardziej żenujący jest "Permanenting", chyba najgorszy dyskotekowy utwór, jaki słyszałem (kto przy zdrowych zmysłach mógłby tańczyć do czegoś takiego?), połączony z jeszcze okropniejszym falsetem Wilsona.
Pewien potencjał drzemie w "Song Of I", zbudowanym na klimatycznej elektronice, ale to połączenie kiczowatych smyczków, beznamiętnych smętów i dłużyzn nie mogło skończyć się dobrze. Fakt, tutaj Wilsonowi towarzyszy Sophie Hunger, wokalistka o niebo lepsza od Tayeb, ale co z tego, skoro śpiewa tak, jakby do studia wpadła na kwadrans, by zarejestrować swoje partie od niechcenia? Szokująco dobrze na tle tego zestawu wypada ostatni singiel, "Refuge". W końcu, zamiast majstrować jakieś melodyjki, Wilson korzysta z elektroniki, by budować intrygujący, stopniowo narastający nastrój, z punktem kulminacyjnym w postaci ładnej gitarowej solówki. Co ciekawe, idealnie pasują tu bezsilne jęki Wilsona, które w połączeniu z taką otoczką są wręcz wzruszające (zwłaszcza, biorąc pod uwagę tematykę tekstu). Świetną decyzją było też zaproszenie Marka Felthama (miał okazję współpracować między innymi z Rorym Gallagherem), który okrasił całość piękną partią harmonijki.
W pozostałej części albumu proporcje się nie zmieniają - jeden dobry utwór na kilka okropnych. Przyznaję, że otwarcie w postaci utworu tytułowego jest świetne (a w otoczeniu całego albumu, wręcz wybornie). To wzór utworu popowego - zgrabna melodia, prawdziwie chwytliwy (niewymuszenie) refren, a nawet bardzo taneczna rytmika (ale tym razem nie tandetna, jak w "Permanenting"). W drugiej części pojawia się także niezawodny Feltham, którego partie idealnie ubarwiają tę piosenkę. Całkiem podobał mi się też "People Who Eat Darkness". Brzmi wprawdzie jak kalka jakiegoś utworu z "Deadwing", ale uległem jego energetycznemu riffowi, sprawnie przeplatanemu akustycznymi fragmentami. Od biedy jestem też w stanie zaakceptować "Song Of Unborn", ale tylko jego drugą połowę, w której z jakiegoś niezrozumiałego powodu smuty Wilsona są dla mnie w pewien sposób ujmujące (jestem jednak świadom, jak bardzo jest to irracjonalne, więc raczej odradzam). Jednak pierwsze trzy minuty to nic więcej, jak popowe paskudztwo.
W zasadzie tyle jest na tym albumie dobrego. Reszta to koszmarki nie lepsze od tych wyżej wymienionych. "Nowhere Now" to kolejna popowa popierdółka (aczkolwiek z nienajgorszym refrenem), a "Blank Tapes" jest w zasadzie dwuminutową miniaturką, która mimo tak krótkiego czasu trwania daje radę zirytować kolejnym fatalnym duetem Wilson-Tayeb i kompletnie bezcelowym plumkaniem instrumentów. A już najbardziej kuriozalny jest najdłuższy ze wszystkich "Detonation". Początkowa zabawa z elektroniką kojarzy się z Radiohead, jednak to, co potem się dzieje, to kompletne pomieszanie z poplątaniem. Muzycy po prostu sobie grają, szarżując motywami nie mogąc się zdecydować, jaką utwór powinien mieć melodię. Całość płynie przez 9 minut, donikąd nie zmierzając. Dopiero pod koniec rozbrzmiewa zgrabna solówka, które jednak jest zbyt rozwodniona i za długo trzeba na nią czekać, by mogło to uratować sytuację.
Sądziłem, że po roku "To The Bone" będzie miało szansę obronić się trochę lepiej, zważywszy, jak wiele syfu obecnie potrafi się ukazać w takim czasie. Tymczasem teraz odbieram ten album jeszcze gorzej, niż wtedy. Obawiam się, że nawet, gdyby Wilson nie próbował na siłę udawać, że nagrywa coś ambitniejszego niż w rzeczywistości, nic by to nie pomogło. Nie jest to muzyk wybitny i od dawna z trudem przychodzi mu stworzenie czegoś na poziomie, ale nigdy bym nie pomyślał, że będzie w stanie tak bardzo zbliżyć się do najgorszych popowych standardów. Nawet przy słuchaniu tych lepszych fragmentów, częściej niż pozytywne emocje, odczuwałem konsternację i niezrozumienie, jak można było na tyle udane utwory umieścić obok tak słabych. Przy obecnym poziomie kreatywności i dalszym rozbijaniu jej w tak wielu kierunkach Wilsona stać na nagranie od czasu do czasu porządnego singla, ale na pewno nie dobrego albumu.
Artysta: Steven Wilson
Tytuł: To The Bone
Wytwórnia: Caroline International
Rok wydania: 2017
Gatunek: Rock, Pop
Czas trwania: 59:50
Ocena muzyki
-
1piotr13
Wszystko ładnie i poprawnie zagrane, ale... W ogóle nie wciąga, takie kolejne pitu pitu. To wszystko już było. To tylko moje zdanie :)
0 Lubię -
codiac
Steven Wilson podobnie jak Roger Waters czy David Gilmour kręci się ciągle w kółko, różne wariacje tego samego brzmienia i pomysłów myślę ze po prostu artysta się wypalił i odcina kupony. Podobnie słuchając ostatniej płyty Watersa i Gilmoura nieodparcie myślałem takie zubożone Pink Floyd - wszystko to już było. Może pora poszukać następców tych wypalonych dinozaurów?
0 Lubię -
Przemek
Nie jest to płyta wybitna, ale oceniam ją dużo wyżej, aniżeli większość krytyków. Punktem wyjścia dla tej oceny winna być intencja, z jaką Steven Wilson zdecydował się wypuścić ten materiał. Skoro bowiem asumptem do zarejestrowania takiego, a nie innego materiału miał być hołd dla szeroko rozumianych zespołów/wokalistów popowych tworzących w latach 70-ych i 80-ych (Talk Talk, Kate Bush, Picio Gabriel, ale i Abba), to chyba nikt nie spodziewał się płyty nawiązującej brzmieniowo do wcześniejszych dokonań Stevena Wilsona. Nie może też dziwić brak spójności (w końcu artyści, do których Steven Wilson chciał brzmieniowo nawiązać nagrywali czasem skrajnie różną od siebie muzykę), nie ma tu ani motywu przewodniego, ani jakiegoś klucza, ale ponownie, czytając, słuchając o tym, jaka to miała być płyta, ja się tej spójności nie spodziewałem. Jasne, nie wszystkie utwory trzymają poziom, mnie "Permanenting" też nie podchodzi (w przeciwieństwie do mojej 4-letniej Córki:-), ale przykładowo na koncercie w Poznaniu Wilson porwał przy tym kawałku całą salę do "tańca" i jakoś nie miałem wrażenia, że ludzie do tego utworu wstali i bujali się z przymusu. Podsumowując, Steven Wilson nie ukrywał, że miało być mocno popowo i tak też na tej płycie jest. Dla maniaków prog-rocka to brzmienie nie przejdzie i już, ale to trochę tak, jak z Genesis, niektórzy słuchają wyłącznie płyty z PG, inni jeszcze z Hackettem, a jeszcze inni także te z Collinsem i ostatnią z Wilsonem. Ja zaliczam się do tych ostatnich (co nie przeszkadza mi przykładowo po odsłuchaniu "Invisible Touch" włączyć coś z King Crimson) i jak dla mnie "To The Bone" jest płytą dobrą (momentami bardzo dobrą), tylko tyle i aż tyle.
1 Lubię
Komentarze (3)