Dead Can Dance - Dionysus
- Kategoria: Inne
- Paweł Kłodnicki
Nikomu, kto choć trochę interesuje się muzyką elektroniczną, nazwa Dead Can Dance nie jest obca. Sam jestem może nie fanem, ale na pewno sympatykiem tej grupy. Lubię plemienne brzmienia, kombinacje instrumentów z różnych stron świata i elektronikę, a właśnie z połączenia tych elementów brytyjski duet stworzył swój styl. Mogłoby się wydawać, że po pozytywnym odbiorze "Anastasis", którym zespół triumfalnie ogłosił swój powrót po kilkunastoletniej przerwie, szybko ukaże się jego następca. Tymczasem na kolejną płytę trzeba było czekać aż sześć lat. Nie znaczy to, że muzycy w międzyczasie niczym się nie zajmowali (Lisa Gerrard współpracowała między innymi z Klausem Schulze, a Brendan Perry poświęcał czas projektowi No Land). Ostatecznie przerwa od wspólnego grania wyszła im na dobre - album sprawia wrażenie przynajmniej niewymuszonego, a to w przypadku grup z wieloletnim stażem nie jest reguła. Jest to też naprawdę udane dzieło, choć niebędące w stanie dorównać najlepszym płytom grupy z przeszłości. Co więcej, "Dionysus" może być skuteczną zachętą do sięgnięcia po muzykę Dead Can Dance (a naprawdę warto). Pod względem muzycznym praktycznie nic się nie zmieniło - to wciąż mieszanka brzmień elektronicznych, egzotycznego instrumentarium i rytualnych zaśpiewów.
Lekkie zmiany dotknęły jedynie strukturę albumu. Siedem zawartych tu utworów zostało połączonych w dwie duże ścieżki. Trzy pierwsze tworzą "Act I", cztery pozostałe - "Act II". Według mnie jest to podział nieco sztuczny. Poszczególne utwory wyraźnie tworzą odrębne kompozycje i poza subtelnymi łącznikami (głównie w postaci szumów) oraz podobnego klimatu, niewiele je łączy. Całość robi lepsze wrażenie jako zbiór krótkich utworów i tak najlepiej ją traktować. Tym bardziej, że poszczególne kompozycje nie potrzebują łączenia ich na siłę w pseudo-suity, żeby być w stanie odpowiednio wybrzmieć. W klimat świetnie wprowadza "Sea Borne", łączący monotonny rytm perkusyjny, kobiece chórki i orientalną melodię. "Liberator Of Minds" jest podobny, jednak znacznie bardziej nastrojowy, można się wręcz przy nim przenieść na chwilę myślami w środek dżungli i poczuć jak w trakcie jakiegoś rytuału. W "Dance Of The Bacchantes" jest najwięcej miejsca dla kobiecych zaśpiewów (a właściwie jednego zaśpiewu powtarzanego w kółko, ale w sumie przecież na tym to polega). Cały czas oczywiście rozbrzmiewają różne egzotyczne instrumenty (choćby liry korbowe), zastosowane zgrabnie i z umiarem. Wprowadza to niesamowity klimat, który fanom Dead Can Dance jest pewnie bardzo dobrze znany.
W "The Mountain", który rozpoczyna "Act II", także Brendan Perry pokazuje swoje nie mniejsze umiejętności wykonywania wokaliz (w przeciwieństwie do Lisy Gerrard, brzmi bardziej jak szaman, a nie kapłan). Swoją drogą, to najlepszy utwór na albumie, najbardziej subtelny i czarujący orientalną melodią. "The Invocation" wydaje się jedyną wpadką, jest zbytnio podobny do "Liberator Of Minds" i nic nie wnosi do klimatu albumu. Za to świetnie słucha się Perry'ego w "The Forest", bardzo bajkowym i rozmarzonym ze względu na użycie klawesynu. Końcowy, delikatny "Psychopomp" dostajemy niejako w ramach odpoczynku, słychać tu jedynie przeplatające się wokale Gerrard i Perry'ego oraz sample perkusyjne.
Dead Can Dance, mimo długiego stażu, wciąż potrafi tworzyć magiczną, wciągającą muzykę. Oczywiście, istnieje sporo lepszych wydawnictw w takich klimatach, w tym także nagranych przez tę grupę, ale to nie umniejsza zaletom jej najnowszego wydawnictwa. Osobiście czepiam się przede wszystkim małej roli elektroniki, która, choć się pojawia, zazwyczaj stanowi raczej tło dla innych instrumentów i nie wdaje się z nimi w ciekawą interakcję (w twórczości Dead Can Dance zdarzało się to już wcześniej). Wciąż jednak miło poczuć się jak przy ognisku w towarzystwie szamanów i kapłanów. Taka muzyka potrzebuje odpowiedniego nastroju i ciszy, by odpowiednio wybrzmieć. Warto jej to zapewnić.
Artysta: Dead Can Dance
Tytuł: Dionysus
Wytwórnia: PIAS
Rok wydania: 2018
Gatunek: Ambient, New Wave, Folk
Czas trwania: 36:06
Ocena muzyki
-
lukap
Album jak najbardziej "na poziomie", miejmy nadzieję, że nie ostatni w dyskografii. Z tą elektroniką to tak troszkę nie do końca. Dead Can Dance zaczęło z nią mariaż gdzieś na Anastasis. Recenzja fajna, tylko kim do licha jest Robin Perry?
1 Lubię -
Paweł Kłodnicki
Kurczę, nie wiem, skąd mi się ten Robin wziął w drugiej części. Brendan, oczywiście, dziękuję za uwagę.
1 Lubię -
-
J
Kolega autor niepotrzebnie sugeruje, że zna twórczość Dead Can Dance. "To wciąż mieszanka brzmień elektronicznych, egzotycznego instrumentarium i rytualnych zaśpiewów". To przeświadczenie (błędne) o rytualności ich twórczości pokutuje potem co i raz w "w trakcie jakiegoś rytuału" czy "bardziej jak szaman, a nie kapłan". Nie jestem jakimś fanem na zabój, ale przed napisaniem recenzji warto byłoby się zapoznać z twórczością i może z jakimiś wywiadami? "Brytyjski duet". Z tym, że australijski? Pozdrawiam.
0 Lubię -
Paweł Kłodnicki
@J - Po pierwsze, z "brytyjskim duetem" to faktycznie moja duża wpadka, nie mam pojęcia w jaki sposób mogło mi to umknąć. Tutaj nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale, z kolei ja muszę zwrócić uwagę, Dead Can Dance to duet australijsko-brytyjski i tak chciałem napisać. Brendan Perry jest Brytyjczykiem ;)
Po drugie, jeśli te charakterystyczne, przeciągane zaśpiewy, dodatkowo jeszcze wzbogacone pogłosem, nie kojarzą się z rytuałem (który jest dość szerokim pojęciem) lub jakimś obrzędem, to nie wiem z czym. Ja bardzo często, słuchając Dead Can Dance odczuwałem właśnie taki klimat. A cytaty, które wskazałeś (poza pierwszym) odnoszą się wyłącznie do powyższego albumu, a nie całej ich dyskografii. Jeśli ktoś ma inne odczucia, cóż, na tym m.in. polega słuchanie muzyki.
Po trzecie, wywiady z muzykami czytuję, ale nie recenzuję wywiadów, tylko albumy. I obiektem mojej oceny jest muzyka - nie słowa autora, nie okładki, nie teksty, tylko muzyka i emocje, jakie przy niej czuję. Gdybym na przykład recenzował debiut Black Sabbath i przeczytał wcześniej, że Tony Iommi nie wiedział w trakcie jego nagrywania o "diabelskim trytonie", to miałbym o nim nie wspomnieć, mimo że utwór "Black Sabbath" na takowym właśnie jest oparty?0 Lubię -
Pablo
Ja tylko dodam, że istnieje taki nurt, jak tribal ambient (tudzież ethnic ambient) i te późniejsze albumy Dead Can Dance doskonale się w niego wpisują. Te "plemienne" wpływy zupełnie naturalnie wywołują skojarzenia z szamańskimi rytuałami.
0 Lubię
Komentarze (6)