The Cranberries - In The End
- Kategoria: Rock
- Karol Otkała
Mam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o pośmiertne albumy poszczególnych artystów lub zespołów. Często takie wydawnictwa publikowane są tylko po to, aby żerować na portfelach wiernych fanów. Najlepszym przykładem takiego zabiegu może być Nirvana, w przypadku której odnalezienie jednego nieopublikowanego utworu było idealnym argumentem, aby wypuścić "The best of" właśnie z tym kawałkiem. W przypadku The Cranberries podobny zabieg zastosowano dwa lata temu w przypadku "Something Else", na którym premierowe utwory można było policzyć na palcach jednej ręki. Fakt faktem - pozostałe zostały nagrane w innych aranżacjach, ale spójrzmy prawdzie w oczy - było to ewidentne i jawne odgrzewanie kotletów. Dlatego do "In The End" podchodziłem z dużą rezerwą. Bez odliczania dni do premiery czy śledzenia genezy powstania albumu. Jak się okazało, moje sceptyczne nastawienie było zupełnie bezpodstawne ponieważ najnowszy, prawdopodobnie ostatni album The Cranberries, przynosi nam całkowicie premierowy materiał.
Żeby było jasne - materiał ten w żaden sposób nie zrewolucjonizuje dyskografii The Cranberries ponieważ przynosi 11 utworów utrzymanych w stylistyce, do której zespół przyzwyczaił nas na sześciu poprzednich albumach studyjnych ("Something Else" nie liczę). Jednak jest pewna różnica - jakość. Tak dobrze płyty Żurawinek nie słuchało się od czasów "Bury The Hatchet", czyli od 20 lat (brzmi to trochę absurdalnie w kontekście tego, że w tym czasie zespół nagrał tylko dwa albumy). Oczywiście na poprzednich krążkach zdarzały się świetne momenty, które przebijały to, co możemy usłyszeć na "In The End", jednak oprócz "ochów" mieliśmy tam też zapychacze, które szczególnie mocno uwydatniły się na "Roses". Ten album momentami był zwyczajnie nudny i nużący. Na najnowszym wydawnictwie takich momentów nie ma.
"In The End" można uznać za zbiór kilku świetnych utworów uzupełnionych takimi "powyżej średniej". Do kawałków dyskusyjnie się wyróżniających zaliczyłbym końcówkę albumu. Dlaczego mam takie odczucia? Cóż, wydaje się, że największą wadą najnowszego wydawnictwa The Cranberries jest to, że zostało ono bardzo nieszczęśliwie podzielone. Wszystkie najlepsze utwory umieszczono na początku, przez co tych kilka strzałów mocno rozbudza oczekiwania słuchacza. A te mogą zostać sprowadzone na ziemię w okolicach szóstego lub ósmego utworu, gdzie jest już "tylko" powyżej średniej. Jednak po drodze spotkamy kilka fragmentów, które można uznać za najlepsze od lat. Już samo otwarcie w postaci "All Over Now" prezentuje się świetnie. "Lost" przynosi bardzo emocjonalny wokal Dolores, chyba najbardziej przejmujący z całego wydawnictwa. Z kolei "Wake Me When It's Over" jest swego rodzaju przypomnieniem o tym, że to nie kto inny, tylko The Cranberries stworzyli "Zombie", "Salvation" i "Hollywood". Utwór ciężarem nie przewyższa swoich poprzedników, ale budzi wspomnienia czasów, kiedy to "Zombie" można było usłyszeć praktycznie wszędzie.
W zasadzie można powiedzieć, że każdy z jedenastu utworów z "In The End" budzi wiele wspomnień z przygody, którą przez ponad ćwierć wieku mogliśmy przeżywać wraz z zespołem. Moja w pełni świadoma przyjaźń z The Cranberries trwa od 1996 roku, kiedy to w Stanach kupiłem album "To The Faithful Departed". Od tego momentu zespół towarzyszył mi przez cały czas, z większymi lub mniejszymi przerwami, które umilałem sobie wracając do ich debiutu. Wiele osób zarzucało Dolores dyskusyjnej jakości poziom tekściarski. Jednak nie znam nikogo, kto podważałby jej umiejętności wokalne. Szkoda, że to już koniec. Szkoda, że w taki sposób...
Artysta: The Cranberries
Tytuł: In The End
Wytwórnia: BMG
Rok wydania: 2019
Gatunek: Rock
Czas trwania: 42:59
Ocena muzyki
Komentarze