Patti Smith - Horses
- Kategoria: Rock
- Ireneusz Wacławski
Jakby ktoś szukał absolutnej prekursorki kobiecej pasji i gniewu, miłości i namiętności, niewieściego sacrum i profanum w muzyce rockowej, ta pani jest uosobieniem tego wszystkiego. Skomasowaną w ludzkim zwiewnym ciele energią gwiazdy neutronowej, która eksplodując wydała tyle swoich apologetek, że nie zliczy ich nawet nasz minister cyfryzacji. Wiem, wiem, że Janis czy Joan były wcześniej. Ale tutaj jest inna estetyka i inna też strefa rażenia. Na Pati wiernopoddańczo powołują się (lub po prostu słychać u nich wpływy) takie ikoniczne damy rocka, jak Kate Bush, Siouxsie Sioux, Courtney Love czy Shirley Manson. Zresztą wystarczy posłuchać którejkolwiek z nich, po którymkolwiek wałku z debiutu Patti, żeby w mig to ogarnąć. Kobieta wymyśliła punka zanim punk wymyślił się sam. Co ja mówię... Ona go nie wymyśliła, ona go poczuła. Nie umysłem, a sercem. Na bazie kilkuakordowych songów wypluła z siebie emocje tak wielkie, że po czterdziestu latach wciąż poruszają, bez litości targając tak przedsionkami, jak i komorami owego serca u oddanych wciąż słuchaczy.
Zdumiewające jest to, jak pełna sprzeczności jest ta doskonała u podstaw płyta. Szorstkość mija się z czułością. Reglamentacja uczuć z deptaniem ich. Podziw z odrazą. Sama muzyka jest prosta, ale tylko z pozoru. Klasyczne gitarowe granie nasycone jest intensywną ulewą emocji wypływających z ekstrawertycznej osobowości artystki, tak czasem mocnych, że sam Jim Morrison nie powstydziłby się emanowania szamańską dzikością. Choć w tym przypadku czysto kobiecą. Mimo, iż paradoksalnie sama artystka kreowała się na mocno uniseksualną modłę, będąca symbolem walki z seksizmem pośród kobiet showbiznesu (o czym przypomina ikoniczna dziś okładka). Patti kropla po kropli wciąga słuchacza w swój zaczarowany, transowy świat, przepełniony miłością i nienawiścią, radością i gniewem, radością i smutkiem, szczęściem i obawą, typowo kobiecymi rozterkami. Doorsowskie melodeklamacje. Zmysłowe pojękiwania. Rozdzierające krzyki. Monologi - dialogi z samą sobą. Poezja śpiewana Joan Baez miesza się z barretowską psychodelią, dylanowskim wieszczeniem i punkową prostotą i trafnością.
No właśnie, jest proto-punkowo, ale także niemal progresywnie w konsekwentnym budowaniu emocji, od szeptu do krzyku, od ballady do galopady, od pełzających szmerów do pompatycznych uniesień. I wszystko z sercem na tacy, nie ma tu miejsca na udawanie. Jak przyznaje sama artystka, "Horses" było próbą stworzenia nagrania, które spowodowałoby, że niektóre osoby nie czułyby się już samotne. A mimo to... Czuć tu właśnie samotność, wielką i dogłębną. Ale i próbę jej zburzenia. Wnioskując po odbiorze albumu, próbę tę należy uznać za udaną. Producentem albumu był nie kto inny, jak legendarny J.J. Cale, którego nasza słodko-gorzka Patti wydarła spod ziemi niczym zagubioną kartkę z poezji Rimbauda, do której zresztą często gęsto porównywała słynnego muzyka. Cale nie do końca potrafił okiełznać w studiu żywioł Patti. I tę walkę charakterów też tutaj czuć. Taką szczerą, pełną pasji i produktywną zarazem. I zażarła ta współpraca znakomicie. Artystka ikona. A płyta pomnik...
Artysta: Patti Smith
Tytuł: Horses
Wytwórnia: Arista Records
Rok wydania: 1975
Gatunek: Rock, Punk Rock, Art Rock
Czas trwania: 43:10
Ocena muzyki
Komentarze