Kings of Leon - Walls
- Kategoria: Rock
- Jędrzej Dobosz
To zaskakujące, jak wiele podobieństw łączy Kings of Leon i Oasis. Ci pierwsi własnie nagrali swoją siódmą płytę, czyli wyrównali liczbę longplejów Oasis. W przypadku obu kapel tylko po dwa albumy są faktycznie warte uwagi - debiutancki i ten, na którym znalazły się największe hity. Relacje w obu grupach są rodzinne, lecz ich członkowie znani są z gwiazdorzenia i skłonności do alkoholu. Inspiracje zarówno Oasis, jak i Kings of Leon sięgają rocka z przeszłości, choć oba zespoły potrafiły dostosować się do swoich czasów - Anglicy wylansowali swój własny, mało oryginalny, lecz jednak autorski styl, zaś Amerykanie korzystali z aktualnych trendów, które opanowali tworząc swoje charakterystyczne brzmienie. Obie kapele odznaczają się wielkim dysonansem pomiędzy jakością swojej muzyki, a popularnością, która im towarzyszy. Kolejne albumy Oasis były coraz słabsze, lecz bracia Gallagher wciąż są darzeni na Wyspach nostalgiczną sympatią graniczącą z kultem, zaś bracia (i kuzyn) Followill w dalszym ciągu rozpalają serca fanek, choć od lat nie potrafią dostarczyć dobrego longpleja. Siódmy krążek Oasis rozbudził wielkie nadzieje na jakościowy finisz historii grupy, lecz głucho przepadł w odmętach zapomnienia. Podobne zadanie miała siódma płyta Kings of Leon - zmyć fatalne wrażenie po rozczarowujących "Come Around Sundown" i "Mechanical Bull".
Gdy ostatnio miałem przyjemność z Kingsami, kalendarz wskazywał rok 2013, a w obozie Followilów nie działo się dobrze. Problemy z alkoholem, przykre doniesienia o wyniosłym zachowaniu członków zespołu, ewidentny kryzys twórczy... Jedno tylko było bez zmian - sława. Niesieni na skrzydłach chwały przebojowego albumu "Only by the Night", Kings of Leon wciąż rozpalali do białości fanki z rozrzewnieniem wspominające skakanie w dyskotekowe sobotnie wieczory do "Sex on Fire". Teraz jednak minęły trzy lata i nastał czas nowego otwarcia dla Amerykanów. "Walls" miał być płytą, która przywróci blask muzyce Kings of Leon i rozpędzi czarne chmury sprzed kilku lat. Faktycznie, są na płycie momenty, które przywracają magię najlepszych chwil w historii grupy. Otwierający "Waste a Moment" to typowy kingsowy alternatywny przebój w stylu Nowej Rockowej Rewolucji z początku zeszłej dekady - szczypta południowej surowizny, odrobina współczesnego luzu i całe mnóstwo krzykliwego refrenu o stadionowej nośności. Sztuczka magicznego refrenu czaruje też w napędzanym skocznym basem "Eyes on Me". Garażowy "Find Me" skutecznie udowadnia, że grupa powinna częściej przyspieszać tempo i podkręcać gitarowy pazur. Nieco zbyt smętny zamykacz "Walls" zawiera trochę ponadczasowego, springsteenowego uroku, a umieszczony w finale hollywoodzkiego wyciskacza łez mógłby doprowadzić do płaczu niejednego rozemocjonowanego widza. Na plus, oczywiście, trzeba też zaliczyć ładną produkcję - to materiał tak wypolerowany, że aż piszczy. Generalne wrażenie jest więc takie, że jest ładnie, miło i przyjemnie, a momentami nawet dość fajnie (w ramach kingsowej fajności, rzecz jasna). Czyli w końcu sukces?
Niestety, nie. Problem w tym, że powyższe zalety to trochę mało jak na album, który dla powoli tracącego znaczenie na rynku zespołu miał być płytowym mesjaszem. "Walls" to materiał bezpieczny, co w obecnej sytuacji grupy jest grzechem ciężkim. Przez trzy lata, które minęły od "Mechanical Bull", brzmienie kapeli nie rozwinęło się odczuwalnie. To wciąż to samo przyjemne granie niby rockowe, a jednak wystarczająco melodyjne i lekkie, by słuchacze komercyjni nie przestraszyli się gitar. To ten sam umiarkowany dramatycznie stadionowy rock w stylu późnego U2, który domaga się doklejenia obraźliwej dla wielu rockmanów łatki "soft". To to samo granie, co na "Only by the Night" sprzed ośmiu lat, jakby Followillowie nie mieli żadnych nowych pomysłów. "Waste a Moment" to niezła piosenka, ale głównie dlatego, że opiera się na sprawdzonym schemacie - to właściwie powtórka z rozrywki "Sex on Fire", wliczając bojowy okrzyk w refrenie. Bujająco-roztrzęsiony "Around the World" można by przenieść na dowolny inny krążek grupy, a by się nie odczuło zmiany. "Over" i "Wild" to utwory tak bardzo typowo kingsowe, że nie wyróżniają się absolutnie niczym i w ogóle nie zapadają w pamięć, a rozmemłana ballada "Conversation Piece" brzmi jak wszystko, co słyszeliśmy w amerykańskim melodyjnym rocku ostatnich dwóch dekad. Wszędzie słychać i czuć utarte schematy, zgrane zagrywki i odgrzewane kotlety. Owszem, są to nienajgorzej wyglądające kotlety, które mocno wygłodniałemu wegetarianinowi niedoświadczonemu w spożywaniu mięsa mogą się wydać niezłe, ale każdy fan porządnego steka od razu wyczuje, że ma do czynienia z mięsem gorszej jakości. Przeciętnego obrazu dopełnia zupełny brak zaangażowania emocjonalnego ze strony nie tylko zespołu, ale i wokalisty. "Walls" to materiał zagrany i zaśpiewany poprawnie i przyzwoicie, lecz bez uczuć. Jak na zespół, który rozgrzewa serca niewiast, Kings of Leon powinni być kłębkiem emocji, a nie grupą trzymającą się na dystans od piosenek, które grają, zaś Caleb Followill powinien być przewodzącym tej buńczucznie romantycznej "orkiestrze" sercowym piromanem. To przecież nie Interpol, tylko goście, którzy stworzyli "Use Somebody", więc dlaczego Caleb brzmi tu jakby był niezainteresowany rzeczami, które śpiewa? Pomijając fakt, że to zwyczajnie nudnawe piosenki...
"Walls" oferuje niewiele dobrego i właściwie zero nowego, a to bardzo mało jak na trzy lata czekania. To album bezpieczny i ostrożny, nie rozwijający brzmienia grupy oraz nie starający się pokazać, że Kings of Leon mają więcej do powiedzenia teraz niż w czasach swoich największych sukcesów. Owszem, to zestaw piosenek ładnie wyprodukowanych i przyjemnie wykonanych, zaś zakochani na ślepo w swoich ulubieńcach fani grupy słysząc obecne tu kilka niezłych piosenek uznają, że demonizuję przyzwoity krążek, lecz pomimo to jestem pełen przekonania, że "Walls" nie jest płytą, której Kingsi teraz potrzebują. Za mało tu energii, pomysłów i życia. To muzyka podobna do okładki, która go reprezentuje wizualnie - wysmakowana i ślicznie wypolerowana, lecz sztuczna.
Chyba że chodziło o to, by wyciągnąć trochę kasy od stęsknionych wiernych fanów, dając im jeszcze raz to, co tak chętnie kupują od lat. W takim razie wszystko zagrało jak powinno, bo "Walls" tuż po premierze stał się pierwszym w dyskografii grupy krążkiem, który trafił na szczyt amerykańskiej listy sprzedaży Billboard 200. W końcu ludzie najbardziej lubią te piosenki, które już znają, prawda?
Artysta: Kings of Leon
Tytuł: Walls
Wytwórnia: RCA
Rok wydania: 2016
Gatunek: Rock
Czas trwania: 42:42
Ocena muzyki
Komentarze