The Prodigy - The Day Is My Enemy
- Kategoria: Elektronika
- Karol Otkała
Wspominacie z sentymentem czasy, kiedy to w radiu i telewizji królowały "Voodoo People", "Their Law" lub "Poison"? W 1997 roku darliście się wraz z Keithem Flintem do dźwięków "Breathe", "Firestarter" lub "Fuel My Fire"? Jeśli tak, lepiej na nowo zaprzyjaźnijcie się z "Music For The Jilted Generation" i "The Fat Of The Land", bo najnowszy album The Prodigy raczej nie dostarczy podobnych doznań. Przyznam szczerze, że utwory zapowiadające "The Day Is My Enemy" jakoś specjalnie mnie nie poruszyły. "Nasty" oraz kawałek tytułowy przeleciały bez echa. "Wild Frontier" oraz "Wall Of Death" jakimś cudem przegapiłem. Ciężko powiedzieć, że nie mogłem się doczekać premiery krążka, bo tak nie było. Ale co z tego skoro i tak 30 marca kręcił się już w moim odtwarzaczu? Jednak sentyment do starych czasów robi swoje. Rzecz w tym, że "The Day Is My Enemy" z pewnością go nie podsyci. Po pierwszym przesłuchaniu nie miałem praktycznie żadnych odczuć ani specjalnej ochoty aby ponownie wcisnąć play w odtwarzaczu. Pierwsze skojarzenie? "Always Outnumbered, Never Outgunned". Nowe dziecko The Prodigy jest równie (jeśli nawet nie bardziej) inwazyjne, nachalne, brutalne i agresywne. Jeśli odpowiadały komuś klimaty "Memphis Bells", "Hotride" i "Wake Up Call", od razu poczuje się tutaj jak w domu. Z kolei jeśli wolicie utwory wymienione na samej górze tej recenzji, to z początku będziecie mieć problemy z rozgryzieniem nowego materiału. Ale spokojnie - problem ten mija z czasem.
"The Day Is My Enemy" należy do albumów, które zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem. Zaczynamy tutaj również dostrzegać coś więcej niż tylko "Always Outnumbered, Never Outgunned" - na przykład to, że nowy album ma wiele wspólnych elementów z debiutanckim "Experience". Oczywiście wszystkie one są tutaj unowocześnione, podkręcone i ostro stuningowane, ale jednak bez problemów można je wyłapać. W zestawieniu zbiorczym bardzo zyskują single, które jednak poziomem ponad całość się nie wybijają z prostej przyczyny - album jest bardzo równy, bez większych wpadek, ale również bez przełomowych petard, które już przy pierwszym kontakcie sponiewierałyby słuchacza. Właśnie tego najbardziej mi tego brakuje. Tej "iskry" która sprawiłaby, że za 20 lat danego kawałka będziemy słuchać tak samo nakręceni, jak przy "Voodoo People" czy "Their Law". Marzy mi się również utwór psychodeliczny w rodzaju "Skylined" i "Claustrophobic Sting" i coś orientalnego na modłę "Climbatize" (ten motyw z "Medicine" zdecydowanie mi nie wystarcza).
Na tym koniec marudzenia, bo w zasadzie "The Day Is My Enemy" po osłuchaniu nie daje nam raczej powodów do narzekania. Od pierwszych dźwięków utworu otwierającego album zespół atakuje nas brutalnie ścianą dźwięków. Kawałek przytłacza, ale jednocześnie nie do końca przekonuje i jest to chyba najsłabszy fragment krążka. Zdecydowanie lepiej wypada drugi w kolejce "Nasty". "Rebel Radio" brzmi niczym zagubiony track z czasów "Always Outnumbered, Never Outgunned". Podobnie jest z "Rythm Bomb" i "Get Your Fight On". "Destroy" po odchudzeniu brzmienia mógłby znaleźć się na "Experience". Podobnie jest z "Wild Frontier" (ach ten motyw wyjęty rodem z gier na Commodore). Po drugiej stronie barykady stoją "Rok-Weiler" i "Wall Of Death" nawiązujące do nowszych czasów i rejonów "Run With The Wolves". Z całości wyróżniają się "Beyond The Deathray" oraz "Invisible Sun". Pierwszy z nich brzmi jak przesadnie rozciągnięte wprowadzenie do utworu właściwego, którego jednak nie ma. Drugi natomiast to taki cywil z kwiatkiem na paradzie wojskowej - w ogóle nie pasuje do rzeźni, którą The Prodigy serwuje nam przez pozostałe pięćdziesiąt parę minut. Mimo, że materiał jest bardzo równy, to i tak mam swoich faworytów. "Ibiza" będąca odpowiedzią na puste techno-imprezy grane z pendrive'a. Mamy tutaj gościnny występ na wokalu. Utwór świetnie sprawdzi się na koncertach, ale ma jedną wadę - nie trwa nawet 3 minuty. Motyw przewodni w "Roadblox" to z kolei taki mały "zjadacz mózgu" - nie jest to poziom "The Narcotic Suite", ale i tak przyjemnie się słucha. Tak, jak i całego "The Day Is My Enemy". Chociaż przyznam szczerze, że pierwsze wrażenie było takie, że nie miałem ochoty na drugie. Na szczęście 3-4 kolejne przesłuchania zrobiły swoje i teraz 56 minut z nowym dzieckiem The Prodigy mija mi bezboleśnie.
Z okładki "The Day Is My Enemy" spogląda na nas rudy lis a wiadomo, że jak rude to wredne i fałszywe... Fana The Prodigy zwierzak jednak nie zmyli i każdy będzie miał świadomość, że wszystko to już słyszeliśmy, że krążek nie jest ani rewolucyjny, ani rewelacyjny. Ale co z tego, skoro nadal słuchanie Howletta i spółki sprawia wiele frajdy? Drugiej Ameryki przecież nie odkryją... Swoją drogą, od czasu premiery "Invaders Must Die" minęło już 6 lat, a pamiętam jakby to było wczoraj.
Artysta: The Prodigy
Tytuł: The Day Is My Enemy
Wytwórnia: Take Me To The Hospital
Rok wydania: 2015
Gatunek: Electronika
Czas trwania: 56:12
Wydanie: Jewelcase
Ocena muzyki
Ocena wydania
-
tinto_brass
Wg mnie najlepszy jest i tak The Fat of the Land - ten album baaardzo długo nie schodził z mojego odtwarzacza :) Po tylu latach bardzo chętnie do niego wracam :)
1 Lubię
Komentarze (1)