Marillion - Seasons End
- Kategoria: Rock
- Radomir Wasilewski
Piąta płyta Marillion powstała w dość dramatycznych okolicznościach. Zespół zaczął ją nagrywać jeszcze w składzie z Fishem, ale podczas sesji wokalista opuścił formację. Spowodowało to konieczność szybkich poszukiwań nowego lidera, mającego za zadanie zastąpienie jednego z najbardziej charakterystycznych gardeł rocka progresywnego. Po serii przesłuchań, zdecydowano się na niezbyt znanego wówczas wokalistę Steve'a Hogartha - członka dalekich od progresji grup Europeans i Harlow. Nagrana już z nim w składzie płyta "Seasons End" oraz następne albumy mocno podzieliły dotychczasowych fanów Marillion, budując wśród nich liczną grupę nie uznającą dokonań zespołu po 1987 roku. Słuchacze ci uznali, że prawdziwy Marillion umarł wraz z odejściem Fisha. Ale jest też wielu - i do tej grupy sam się zaliczam - którzy docenili kolejne dokonania Anglików.
Efektem największych kontrowersji jest fakt, że Steve Hogarth, mimo że śpiewa w sposób zbliżony do Fisha, balansując między rockowym krzykiem a delikatnością i subtelnością, dysponuje inną barwą głosu. Nie jest ona aż tak szlachetna, kryształowa i mocna, jak głos Derecka Dicka, za to bardziej kanciasta, wchodząca w różne skrajności. W momentach ostrych nie brakuje brudu, a nawet rasowo rockowego skrzeczenia. Z kolei w tych spokojniejszych jest dość ckliwie i melancholijnie, z częstym wchodzeniem w falsety. Jako całość, ten wokal brzmi delikatniej i subtelniej od kruszącego skały Fisha, przypominając trochę dokonania Briana Maya z Queen. Dla osób ceniących barwę głosu pierwszego wokalisty, przyswojenie sobie hogarthowskiej maniery może sprawiać problemy, tym bardziej że wokaliście brakuje też wyczucia i dystansu w dawkowaniu emocji. Nie jest to jednak takie trudne, jak wielu się wydaje, tym bardziej że pod względem muzycznym na "Seasons End" nie ma mowy o rewolucji i odcięciu się od przeszłości.
Album wyraźnie kontynuuje naturalnie brzmiące pomysły na granie rocka progresywnego z "Misplaced Childhood" i "Clutching at Straws". Nie ma tu koncepcyjnych suit, a jedynie tworzące jednolite dzieła, klasyczne piosenki. I choć zdarzają się wśród nich proste i przebojowe hiciory, to długich, osiągających nawet osiem minut eposów też nie brakuje. Tak, jak wcześniej, w kompozycjach przeplatają się momenty spokojne i klimatyczne, oparte na brzmieniu gitar akustycznych i przestrzennych plamach klawiszowych z ostrzejszymi, czasem też dynamicznymi, w których ujawnia się rockowy, a momentami nawet hardrockowy pazur. Różnice w stosunku zwłaszcza do "Clutching At Straws" słychać przede wszystkim w klimacie, który został odarty z mroku i depresji, a stał się - tak, jak w pierwszych latach istnienia Marillion - pogodny i optymistyczny, do słuchania wiosną i latem. Jest to zasługą przede wszystkim bardzo czystego, czytelnego i przestrzennego brzmienia, podkreślającego w pełni głębię muzyki i eksponującego wszystkie jej detale. Swoje dodaje też większa dominacja klawiszy, za którymi Mark Kelly mocno szaleje, prezentując wielobarwne plamy utrzymane w klasycznie pastelowym stylu lat osiemdziesiątych, choć już z dodatkiem bardziej atmosferycznych a momentami nawet symfonicznych motywów, będących pierwszym krokiem we wprowadzeniu muzyki Marillion w kolejną dekadę XX wieku. Z klawiszami zgrywają się występy zaproszonych do sesji nagraniowej gości w osobach Philla Todda, grającego w utworze "Berlin" solo na saksofonie i mniej rzucającego się w uszy Jean-Pierre Rasle'a, używającego szkockiej kobzy. Trudno jednocześnie mówić o stłamszeniu czy ograniczeniu roli gitar Steve'a Rothery'ego, który większość kompozycji ozdobił charakterystycznymi dla siebie, bardzo melodyjnymi i emocjonalnymi solówkami, z wykorzystaniem nastrojowego łkania, będącego jego znakiem firmowym. Do tego od czasu do czasu gitarzysta potrafi przyłożyć elektrycznym, ciężkim brzmieniem, nadającym całości wyraźnie rockowej mocy. Swoje momenty mają też muzycy z sekcji rytmicznej - wychodzący często na pierwszy plan, brzmiący głęboko i wyraziście basista Pete Trevaras oraz mocno kombinujący z rytmiką i nietypowymi podziałami perkusista Ian Mosley.
"Seasons End" jest płytą zapadającą w pamięć głównie za sprawą kompozycji dłuższych, w większości bardzo epickich, ale jednocześnie przystępnych. Należy do nich otwierający całość, wielowątkowy, progresywny "King of The Sunset Town", który zapada w pamięci głównie za sprawą klasycznych, melodyjnych wstawek gitary Steve'a Rothery'ego oraz epickiego, zwłaszcza w refrenach wokalu Steve'a Hogartha. Jeszcze więcej podniosłości pojawia się w przepięknej, monumentalnej balladzie "Easter", rozwijającej się powoli od nastrojowego, akustycznego wstępu w stronę bogatego aranżacyjnie przestrzennego, rockowego grania z finałem w postaci jednej z najlepszych solówek gitarzysty Marillion. Podobny klimat uzyskano w utworze tytułowym, który rozwija się wyjątkowo leniwie w kierunku monumentalnego, balladowego czarowania słuchacza nostalgicznym pięknem zdominowanym przez klawiszowe pejzaże i kolejne rewelacyjne solo gitary. Z kolei "Berlin" po równie stonowanym rozpoczęciu zaskakuje najpierw porywającym, "marilionowskim" solem, zagranym oryginalnie na saksofonie a później energetycznym, dociążonym gitarowo finałem. Sporo dynamiki pojawia się za to w zamykającym płytę "The Space", w którym po raz pierwszy w historii Marillion pojawiły się tak bogate i wielobarwne aranżacje symfoniczne, zapowiadające późniejszą estetykę płyty "Brave". Drugi biegun tego albumu tworzą dwie proste, 3-4 minutowe piosenki - rockowy, progresywny w zwrotkach a ciężki w refrenach, ozdobiony popisową solówką "The Uninvited Guest" i najbardziej kontrowersyjny, gnający przed siebie w takt hardrockowych riffów, agresywnych solówek i ciężkich uderzeń werbla "Hooks in You". Pomiędzy skrajnościami pojawiają się dwa utwory o progresywnym, epickim charakterze, ale w skondensowanej dźwiękowo formie - bujający, odrobinę za bardzo patetyczny "Holloway Girl" i zyskujący stopniowo na czadzie, dynamice i szybkości "After Me".
"Seasons End", wbrew różnorakim, niezbyt mądrym teoriom, nie jest żadnym symbolem upadku i końca Marillion, ale logiczną kontynuacją ewolucji stylu poprzednich albumów, nagranych jeszcze w składzie z Fishem. Bazując na znanych patentach, zespół po raz kolejny wprowadził do swojej muzyki kilka nowych elementów, przede wszystkim wokalnych. W tej sposób bardzo udanie i płynnie udało się wprowadzić w estetykę zespołu nowego wokalistę, a całość jest idealnym przykładem stopniowej ewolucji stylu, bez szokowania i zaskakiwania fanów radykalnymi rozwiązaniami. I choć całościowo jest ciut słabiej niż na trzech poprzednich albumach, to i tak kompozycje z "Seasons End" doskonale bronią się, tworząc w dużej części klasykę zespołowej twórczości. Obok "Clutching At Straws" jest to album, który spokojnie można nazwać esencją klasycznego oblicza Marillion, podanego przy tym w wyjątkowo przystępnej formule. Dlatego tym, którzy jeszcze Marillion nie znają, polecam przesłuchanie go w pierwszej kolejności. Z kolei dla osób obeznanych z dyskografią zespołu jest to jeden z jej obowiązkowych elementów, którego nie wypada ignorować.
Artysta: Marillion
Tytuł: Seasons End
Wytwórnia: EMI
Rok wydania: 1989
Gatunek: Rock Progresywny
Czas trwania: 47:33
Ocena muzyki
-
Piotr
Ja również nie należę do grupy osób, dla których Marillion skończył się wraz z odejściem Fisha i także wysoce cenię ten album. Aczkolwiek następny - "Holidays in Eden" - nie wzbudził we mnie entuzjazmu i skutecznie zniechęcił mnie do zespołu. W zasadzie przestałem słuchać kolejnych albumów tej formacji. Powróciłem do nowych płyt Marillion dopiero przy "Sounds That Can't Be Made", a ich ostatni album ("F E A R") uważam za najlepszy nagrany z Hogarthem. Wracając do "Seasons End", jest w tym albumie duży pokład emocji, wspaniałe aranżacje, melodie, zmiany tempa i to, co najlepsze w muzyce Marillion i (mimo, że uważam, iż Steve nie jest złym wokalistą) kto wie, czy z głosem Fisha nie byłby to najlepszy z albumów Marillion...
0 Lubię -
Wiesiek
Zgadzam się, że jeśli ktoś nie zna Marillion a chciałby "poznać", to zaczynając od nagranych z Fishem, nie będzie łatwo przyzwyczaić się do głosu Hogartha. Wydaje mi się, że głos Fisha i jego postać jest tak charyzmatyczna, że słuchając tej muzyki ma się wrażenie obcowania z nią w taki sposób jakbyśmy byli jej częścią. Tam wszystko ma swoje miejsce i czas. Każda płyta jest zamknięta całością, w której niczego nie brakuje. Słuchając płyty, o której mowa, mam jednak wrażenie piosenek, pojedynczych piosenek tworzących album. I raczej w tym widzę największą różnicę w Meryllion z Fish'em i po. Anyway, miłego słuchania, szczególnie z czarnej płyty :)
0 Lubię -
na chłodno
Najlepszym sędzią jest czas. Tak jak Waters nie może powiedzieć, że Pink Floyd to on, bo zespół poradził sobie bardzo dobrze bez niego, tak też Marillion nie skończył się na Fishu ani Genesis na Gabrielu. Co więcej, Hogarth choć o dwa lata starszy od Fisha, zachował skalę głosu, podczas, gdy Fish nie wyciąga już wyższych rejestrów. Słuchanie starych utworów zespołu w jego interpretacji momentami jest wręcz przykre, gdy pamięta się tamten wyjątkowy wokal z płyt. I o tym też warto pamiętać, choć z drugiej strony, hogarthowskie interpretacje utworów Marillion z epoki Fisha też bywają kontrowersyjne. Zatem dla każdego coś miłego albo... Przykrego.
1 Lubię
Komentarze (3)