Slayer - Reign In Blood
- Kategoria: Metal
- Ireneusz Wacławski
Rok pański 1987. San Francisco. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, majestatycznie zanurzając się w odmętach majaczącego na horyzoncie, rozgrzanego Pacyfiku. Czerwone świetlne refleksy rozbijają się o orkany niespokojnych fal, drażniąc oczy bezlitośnie krwistą czerwienią, jakby jakiś olbrzym wybroczył ze swych żył mający zalać wszystko co żywe ocean posoki. Wystająca już tylko malutkim okręgiem tonącej poświaty ognista tarcza znika w głębinach oceanu, pożegnalnym muśnięciem światła fosforującym na kryształowej dzierżonej w dłoni szklanicy, potwierdzając swoją agonię. Spoglądający na to codzienne misterium natury dwudziestotrzyletni perkusista thrashmetalowego zespołu Forbidden Paul Bostaph dopija resztki łyskacza, odwraca się na pięcie i spokojnym krokiem powraca do pokoju, w którym przebywa kilkadziesiąt obficie zarośniętych mężczyzn i mniej więcej tyle samo równie obdarzonych przez naturę owłosieniem kobiet. Jedna z typowych rock'n'rollowych imprez sterylnego metalowego środowiska Bay Area powoli nabiera tempa. Obszar Zatoki San Francisco to wszak miejsce, w którym nastąpiła prawdziwa erupcja thrash metalowego podziemia, które stanowiło jeden z podstawowych napędów rozkręcającego się na świecie thrashowego szaleństwa. Załogi takie, jak święcąca już pierwsze wielkie tryumfy Metallica, jeszcze starszy od niej Exodus, Testament, Death Angel, Defiance, Vio-lence, Mordred czy Forbidden stanowiły awangardę metalu, w mniej lub bardziej zdrowy sposób rywalizując między sobą o prymat lidera gatunku i uważnie obserwując swoje wzajemne dokonania, czy aby któryś z bandów nie wyjdzie poziomem zbyt wyraźnie przed szereg peletonu. I właśnie na powyższej imprezie widzimy bezceremonialnie luzującą się ekipę ostatniej z wymienionych grup z Paulem Bostaphem, Craigiem Locicero i pogrywającym z nimi wówczas Robem "Machine Head" Flynnem na czele.
Paul, gnany potrzebą uzupełnienia płynów w swym szkle, przedziera się przez malowniczy tłum podrygujących w rytm jakiejś piekielnej muzyki maniaków mocnego grania. Ktoś podaje mu jointa, ktoś śmieje się do rozpuku, ktoś plugawie złorzeczy, ktoś się z kimś szamocze, pod stopami leży jakaś obejmująca się para. Jak to na imprezie. Paul wchodzi do zadymionego pokoju, w którym jedynym źródłem światła jest przygasająca, czerwona żarówka, przywodząca na myśl lampkę wieczną w jakiejś odrażającej świątyni, gdzieś na samym dnie dantejskiego piekła. Z głośników dobiegają dźwięki będące połączeniem potępieńczego wycia istoty, która doznaje niewyobrażalnego cierpienia z charczeniem niemiłosiernie sprzęgających gitar, nad którymi unosi się żwawa perkusyjna napierdalanka. Muzyka zarzuca przynętę w młodocianych zmysłach mimowolnych słuchaczy, po czym powoli, niczym najplugawiej słodki w swym turpizmie jad, wżera się w każdą cząsteczkę ich jaźni, wypełniając je zwłowrogim pomrukiem przesuwanych gdzieś w oddali piekielnych kotłów, w których gotują się żyjące jeszcze szczątki wyjących w bezdennej rozpaczy nieszczęśników. Paul w bezruchu wpatruje się w stanowiącego źródło owego potępieńczego, muzycznego pandemonium boomboxa, bezwiednie mamrocząc coś niemymi ustami. Mijają kolejne bolesne minuty. I kolejne rzeźnicze pajdy krwawego mięsa z plaskiem upadają na podłogę, obryzgując siedzących pod ścianami uczestników tego okaleczającego misterium soniczną posoką. Niejeden z obecnych chciałby zapewne przerwać to masochistyczne szaleństwo, lecz otępiający magnetyzm tej muzycznej ceremonii sprawia, że całe towarzystwo trwa zastygnięte w bolesnej i przepełnionej niewypowiedzianą odrazą ekstazie.
Gdy zmysły są już na skraju wyczerpania, a beznadzieja istnienia przywraca poczucie rzeczywistości piekielna muzyka dobiega końca. Zapada cisza, przerywana jedynie odgłosem lejącej się z niebios nawałnicy wody. Czy aby na pewno wody? Odzyskujący świadomość Paul obraca się machinalnym ruchem w stronę okna i jego wzrok napotyka ściekające po okiennej szybie strugi deszczu, którego dźwięk idealnie współgra z ostatnimi pogłosami dobiegającej końca płyty. Dopiero zgrzytliwy huk pioruna w pełni przywraca go do świata żywych. Powoli omiata siedzących dokoła stępionym wzrokiem, szukającym jakiegokolwiek przejawu ludzkich uczuć po tej dźwiękowej dehumanizacji. Napotyka podobnie oszalałe spojrzenie swojego zespołowego kompaniona Craiga. "Co to było?" - mechanicznie wyszeptuje suchym charkotem Paul. "Chyba nowy Slayer." - rzuca Craig, bezskutecznie starając się uspokoić ciężko świszczący oddech. Po długiej chwili milczenia, przerywanej jedynie wilgotnym szumem wody spływającej po szybie, Paul zdobywa się jedynie na suchą odpowiedź. "To mamy przerąbane." - mówi... Mieli. Choć Paul nie mógł wiedzieć, że koniec końców trafi pod skrzydła tej złowieszczej załogi, która wtedy właśnie podeptała jego młodzieńcze marzenia.
Rok pański 1988. Rzeszów. Szedłem. Prosto przed siebie, stukając rytmicznie sofixami o zaczepnie wystające z chodnika, niesforne kocie łby, bezskutecznie starające się być przeszkodą dla mych młodocianych dziarskich kroków. W głośnikach walkmana zapakowane "Somewhere In Time" Ironów, dodające skrzydeł mej błądzącej po bezdrożach nastoletniości, rogatej duszy. Już z daleka rozpoznałem mego kompana i dostawcę muzycznych nowości zarazem - Tomasza - idącego swym luzackim krokiem przez szeroką miejską arterię. Krótka wymiana pozdrowień, zwyczajowe "co tam" i "jak tam", po czym przechodzimy do tradycyjnej wymiany koszulek, tfu, wróć, kaset. A w tym przypadku - słuchawek. U mnie to co zawsze, odkąd szumnie mówiąc stałem się kinder-metalowcem, zanurzając się w odmęty heavy metalu dzięki obcowaniu z tak srogimi składami, jak Iron Maiden, Manowar, Saxon czy Judas Priest. Spodziewałem się aprobaty tej jakże mocarnej esktremy, lecz o zgrozo, na twarzy Tomasza ujrzałem malujące się pobłażanie przemieszane nawet z cnym lekceważeniem. Mimowolnie zacisnąłem zęby. Hmm, zobaczmy co u niego. Zakładam jego słuchawki, a tam jakaś niemiłosierna sieczka, w której dopiero po chwili dostrzegłem jakiekolwiek przejawy ładu, a właściwie ogarniętego w jakieś mętne ramy chaosu. W ciągu kilku sekund przyjąłem w me niewinne organy słuchu tak wielką dawkę brutalizacji, jakiej nie dane mi było doświadczyć w swym dotychczasowym żywocie. "A cóż to za rzęch?" - rzuciłem krztusząc się prosto w jego oblicze tak wyszczerzone, jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji. "Slayer, znasz?" - wycedził przez zęby. "Ja? To... No... No znaczy się pewnie, że znam... Znam, ale nie wnikałem." - tak, ta odpowiedź będzie najbardziej odpowiednim wyjściem z tej dyskomfortowej sytuacji. "To chłopie wniknij. To absolutny mus. Trzeba być na czasie z trendami. Slayer to na mieście w wielu kręgach niemal religia. No wiesz, ich fani to prawdziwi fanatycy. I uważaj na to, co o tej kapeli mówisz w towarzystwie." - rzucił protekcjonalnym, ale jakże prawdziwym tonem Tomasz. "Jak to?" - odparłem zamurowany."Ano tak to, że są miejsca w których za złorzeczenie na Slayera można dostać łomot. I to srogi." - odparł. W czasach polowań na sezonowców, krojenia katan, naszywek i plakietek oraz przepytywania z tytułów, składów, tekstów (kumpel nawet musiał kiedyś wymieniać trasy koncertowe), byłem w stanie w to uwierzyć. "No to wiesz co teraz zrobić?" - zapytał. Widziałem. Widząc na horyzoncie jutrzenkę nowych muzycznych doznań, ruszyłem w jedyne możliwe miejsce w tej nietypowej sytuacji. Do najbliższego muzycznego sklepu (w mieście były raptem dwa). Po kasetę. Koniecznie piracką. Bo innych nie było. I tego dnia do mojego panteonu bóstw doszło nowe. Najbardziej plugawe. Kolega Tomasz niestety nie żyje już niemal dwie dekady. Jednak ziarno, które zasiał wyewoluowało w wielką, opasującą bez tchu, żarłocznie mięsożerną roślinę, która pożera mnie w niekończącym się dźwiękowym rytuale. I wiecie co? Całkiem dobrze mi z tym...
Rok pański 1992. Zabrze. Tłum wypełniający Halę KWK Makoszowy pokryty jest gęstym włosiem i wyzierającą spod niego monotonną mozaiką czerni skóry ramonesek, błękitu jeansu i bieli obuwia. Dziko faluje niczym powierzchnia jakiegoś oceanu starająca się bezlitośnie pochłonąć każdego nieszczęśnika pragnącego przed nim uciec. Karmi się spoconymi ciałami ściśniętymi na podobieństwo nieszczęśników podróżujących bydlęcymi wagonami na jakieś apokaliptyczne zesłanie. Są miejsca, gdzie tłum przybiera formę zbitej kuli, zastygłej w gęstości czarnej dziury w swym oczekiwaniu na ekstazę ceremonii. Są niesamowicie wirujące pulsary, w których ludzkie ciała kotłują się niczym krewetki w świeżo wyciągniętej sieci jakiegoś piekielnego rybaka. Są takie miejscówki, w których popularna wówczas świecka tradycja podlana skumulowaną agresją powoduje wybuch niczym niepohamowanego, beztroskiego naparzania się po mordach. Co ciekawe, w podziale według kryterium pochodzenia. Otwock, Kraków, Szczecin i kilka innych załóg bezsprzecznie dzieli prym w tym wpisującym się w całokształt apokaliptycznego misterium sporcie, wypluwającym od czasu do czasu bezwładne ludzkie kadłuby, którym nie dane już będzie czynnie uczestniczyć w dalszej części koncertu. Tego dnia na terenie nieszczęsnego miasta, które upodobał sobie Slayer na miejsce swojego pierwszego polskiego koncertu, zostaje przewrócone trzy wagony tramwajowe. Wokół hali przemykają się gromady lokalnych skinheadów w polowaniu na maruderów nieopatrznie odłączających się od głównego stada. Tłum jednak nie zważa na jednostki, stanowi zbitą masę, która gotuje się bulgocąc dziką chaotyczną kotłowaniną. Pulsuje jak supernova przed wybuchem. Wzbiera na podobieństwo tsunami, tylko po to, by po chwili opaść miażdżąc niefortunne ofiary. Kręci się, kręci niczym szatański młyn, w którym dusze mielone są na drobniuteńkie kawałeczki, którymi wybrukowane są później piekielne arterie. I ja w samym epicentrum. Niby mały trybik tej potwornej machinerii. Delikatna część żarłocznej biomasy. A jednak wciąż ja. Miotany jak małe piórko na powierzchni krwawego oceanu. Jakże szczęśliwy, gdy udało mi się uchwycić koszulkę rzuconą przez jednego z muzyków. Cała energia kinetyczna tej hali skupiła się w tym jednym miejscu, gdy w następnej sekundzie ludzka fala głodnych owej koszulki fanatyków w nie uderzyła. W kurczowo zaciśniętej dłoni został mi jeno drobny jej strzęp, powód wielkiej radości młodego fana. Do dziś pilnie niczym relikwia strzeżony w najgłębszym zakamarku mojego domu. A zabrzański koncert stanowi jedno z najbardziej ekstremalnych muzycznych przeżyć mej młodości.
"Reign In Blood" - dlaczego to powstało? Czy kariera mającego już nagrane dwa albumy Slayera mogła potoczyć się innymi torami, omijając należne jej miejsce w panteonie gigantów, którzy kreowali historię ekstremalnej muzyki? Hardcore'owe sugestie boga realizacji dźwięku Ricka Rubina, by podkręcić tempo do granic możliwości, trafiły na podatny grunt. Ze studia wypełzło jedynie 28 minut dźwiękowej kaźni. W tym przypadku nie liczy się jednak ilość. Bo jakość muzycznej ekstremy, jaka była efektem sesji, w swoim czasie była klasy najwyższej. Wciąż jest. W tej epoce najbardziej zbrutalizowane załogi, jak Napalm Death, Terrorizer czy Extreme Noise Terror dopiero raczkowały. Obrazoburcze grafitti trafiło na okładkę ponieważ psychika matki jednego z muzyków na jego widok doznała traumatycznej skazy. Bo jest na niej idealne odzwierciedlenie zawartości tak muzycznej, jak i tekstowej. Kozioł wskazujący drogę do bezlitosnego podboju. Nabrzmiale, profanujące celibat kapłańskie genitalia. Męczeństwo słuszne i niesłuszne, ale zawsze obficie broczące cierpieniem. Mentalny holokaust okaleczający umysły i ciała. Twarze bez wyrazu wpatrujące się w bezwstydnie obnażone okaleczone ludzkie kadłuby. Anioły śmierci. Kanibalistyczne uczty. Krew na rękach istot mających nieść dobro swoim owieczkom. Wszystko zatopione w rdzy i krwawej posoce. Wieść głosi, iż autor cover artu Larry Carroll nie słyszał zawartości płyty przed jego wykonaniem. Ręka boska? A raczej diabelska? Jedno jest pewne. Na "Reign In Blood" mamy do czynienia z muzyką, która w barbarzyński sposób pogrzebała cały dotychczasowy metal. Z jego ordynarnych szczątków Slayer ulepił ohydnego, sprośnego i bluźnierczego bałwana, którego nam maluczkim wypada jeno czcić.
Artysta: Slayer
Tytuł: Reign In Blood
Wytwórnia: Def Jam Recordings
Rok wydania: 1986
Gatunek: Thrash Metal
Czas trwania: 28:25
Ocena muzyki
-
RadomirW
Fajne oddanie ducha epoki. Ja co prawda zacząłem słuchać metalu w czasach już odrobinę spokojniejszych (początek lat 90-ych) ale o klimatach odpytywania czy krojenia przez starszych kolegów, to się sporo wtedy słyszało. Pytanie tylko czy dzisiaj "Reign in Blood" też zostanie odebrane przez potencjalnego fana jak skrajna, kakofoniczna sieczka. Śmiem wątpić, bo to jednak album pełen dużej dawki melodii i sporej chwytliwości. W porównaniu z późniejszym death czy black metalem brzmi wręcz miękko. Tak więc taki opis może być mylący z dzisiejszej perspektywy. A skąd Otwock w relacji z koncertu z Zabrza? Pytam, bo z tego miasta pochodzę i w tamtych czasach już Slayera słuchałem, choć na koncercie nie byłem. Może mamy jakiś wspólnych znajomych.
0 Lubię -
Ireneusz Wacławski
Otwock obok Szczecina i Krakowa "szczycił się" wówczas jedną z bardziej agresywnych i skutecznych zarazem bojówek metalowców. Takie czasy ;)
0 Lubię -
Komentarze (3)