Judas Priest - Firepower
- Kategoria: Metal
- Paweł Kłodnicki
Obecna sytuacja heavy metalu jest naprawdę fatalna. Liczba nowych albumów z tego gatunku, które trzymają choćby jakiś sensowny poziom, jest zatrważająco mała i wciąż zdaje się spadać. O ile w 2016 roku dało się jeszcze wygrzebać kilkanaście metalowych wydawnictw (w tym kilka świetnych, z "Magma" Gojiry na czele), tak kolejny był jednym z najgorszych w historii metalu. Tylko trzy wydane w 2017 roku płyty metalowe (zespołów Tankard, Overkill i Havok) nie zawiodły oczekiwań, a jakby tego było mało, swoją karierę zakończył, słusznie i zasłużenie, najstarszy i najwspanialszy zespół heavy-metalowy świata - Black Sabbath. Obecny rok jak na razie zapowiada się jeszcze gorzej. Black Label Society wciąż usilnie stara się być nowym Black Sabbath (niestety, wspólny człon w nazwie nie wystarczy), Saxon bezsensownie serwuje kolejne albumy co 2-3 lata, co wyraźnie jest dla niego męczące, zaś o nowym "dziele" Machine Head nawet nie warto się rozwodzić. Najwięcej nadziei jak do tej pory pokładałem, pewnie jak większość fanów metalu, w nowym albumie Judas Priest. Czy słusznie?
Przewaga tego zespołu nad wyżej wymienionymi grupami leży w tym, że jest on otoczony prawdziwym kultem. Judas Priest to jeden prekursorów metalu (a po Black Sabbath najstarszy stażem), uznawany za boga tego gatunku. Choć jestem daleki od darzenia tej grupy tak wielką czcią, to wciąż uważam ją za jeden z najlepszych zespołów metalowych w historii, którego największe dokonania ("Sad Wings Of Destiny", "Sin After Sin", czy "Painkiller") prezentują poziom dziś nieosiągalny dla większości wykonawców w tym gatunku. Jednak wysoki status to też wysokie oczekiwania, których "Firepower" niestety nie spełniło.
Już sama liczba utworów i czas trwania albumu dobitnie dawały znać, że nie jest dobrze. Judasi niestety już dawno zapomnieli, że "więcej" nie zawsze znaczy "lepiej". Wprawdzie szczyt braku umiaru osiągnęli już 10 lat temu na "Nostradamus", nie zmienia to jednak faktu, że i tym razem grubo przesadzili. Na "Firepower" trafiło prawdopodobnie wszystko co nagrali, bez porządnego doboru materiału. Świadczy o tym obecność "Guardians" - jednominutowej miniaturki kompletnie oderwanej klimatem od reszty albumu. Miała chyba służyć za wstęp do "Rising From Ruins" (tylko po co w takim razie umieszczać ją na osobnej ścieżce?), jednak trzeba naprawdę mocno kombinować, by uznać, że oba te utwory kleją się w jakąś logiczną całość. Brzmi to bardziej jak zalążek kompozycji, na której rozwinięcie muzycy po prostu nie mieli pomysłu. Również "No Surrender" sprawia wrażenie niedopracowanego - trwa niecałe trzy minuty, nie ma jakiegokolwiek rozwinięcia (mimo dobrych podstaw w postaci zgrabnego riffu i melodii), a na dodatek niespodziewanie ucina się w momencie, który zdaje się raczej zapowiadać gitarową solówkę niż koniec utworu.
Pozostałe kawałki to już dokończone kompozycje, choć na bardzo różnym poziomie. Wyjątkowo słabo prezentuje się otwarcie (a także drugi singiel) albumu w postaci utworu tytułowego. Nie tylko jest to bardzo słaby melodyjnie utwór (nie mówiąc o generycznym, do bólu sztampowym riffie), ale też budzi bardzo duże obawy odnośnie formy wokalnej Roba Halforda. Tak bezsilnie, jak w tej piosence, nie brzmiał chyba jeszcze nigdy. Momentami sprawia wręcz wrażenie, jakby miał zaraz bezpowrotnie stracić głos. Na szczęście okazało się to tylko zmyłką, bo w kolejnych utworach brzmi po prostu fantastycznie (zresztą jak zwykle). Momentami aż trudno uwierzyć, że facet ma ponad 65 lat. Jasne, słychać duży wpływ technicznych poprawek i dobrodziejstwa pracy w studiu, ale wciąż... Czapki z głów.
Także warstwa muzyczna w dalszej części albumu wypada lepiej, przynajmniej do pewnego momentu. Dopóki Judasi nie próbują zbytnio wydziwiać i skupiają się na prostych, konkretnych metalowych killerach, efekt jest naprawdę zadowalający. "Lightning Strike" mocnym riffem i niezłą melodią skutecznie zamazuje obraz po fatalnym otwarciu. "Evil Never Dies", "Children Of The Sun" i "Never The Heroes" łatwo wpadają w ucho za sprawą zgrabnych refrenów (nic dziwnego, że ten pierwszy grany jest na koncertach). Przyjemnie słucha się także ostrego "Necromancer", brzmiącego nieco bardziej nowocześnie (zwłaszcza riff budzi silne skojarzenia ze współczesnym metalem). Niestety, w dalszej części albumu muzycy zaczynają kombinować, często z mizernym skutkiem. Ze wszystkich utworów po "Guardians" bronią się tylko "Rising From Ruins" i "Spectre" za sprawą świetnych, dobrze ze sobą zgranych riffów, solówek i chwytliwych refrenów. Do tej dwójki mógłby dołączyć jeszcze "Flame Thrower", jednak ten zalatuje mi nieco glam metalem, kompletnie tu niepasującym. "Traitors Gate" ma intrygujący początek, z czasem jednak utwór zaczyna się sypać - muzycy gubią gdzieś melodię, całość bardzo się dłuży, a gra gitarzystów momentami zahacza o bezduszne popisy w stylu Yngwiego Malmsteena, (komentarz na temat okropnych chóralnych zaśpiewów sobie daruję). "Lone Wolf" brzmi z kolei trochę jak odrzut z "13" Black Sabbath. Z tym konkretnym albumem w szczególności skojarzenia wywołuje powolny, ciężki riff i brzmienie. Nawet Halford śpiewa tu w nieco "osbourne'owski", motoryczny sposób. Brzmi to niestety jak kiepska kopia Sabbathów lub nawet samego Judas Priest z lat siedemdziesiątych, tyle że z nowoczesnym brzmieniem. Na sam koniec dostajemy małe urozmaicenie w postaci power ballady "Sea Of Red". Akustyczna część wypada naprawdę pięknie (także pod względem wokalnym), jednak ta mocniejsza jest nieco zbyt wyniosła i patetyczna. Szkoda że muzycy nie zdecydowali się na nagranie w całości akustycznego kawałka - efekt mógłby być o wiele lepszy.
Rozkładając "Firepower" na czynniki pierwsze, można z niego wyciągnąć wiele dobrego. Jednak dla mnie album muzyczny jest przede wszystkim całością, a nie zbiorem pojedynczych fragmentów. A ta konkretna całość jest monotonna, przydługa i pełna niewypałów. Oczywiście jeśli przyrównać Judas Priest do innych metalowych kapel, to wciąż zamiata większość z nich pod dywan. Nie zmienia to jednak tego, że zespół zaczyna niebezpiecznie szybko zbliżać się do bardzo niskiego poziomu gatunku, który kiedyś sam współtworzył, zamiast choć trochę go podwyższać. Najnowszy album tej bądź co bądź legendy to kawałek fajnego materiału, ale też bardzo duże rozczarowanie.
Artysta: Judas Priest
Tytuł: Firepower
Wytwórnia: Epic
Rok wydania: 2018
Gatunek: Heavy Metal
Czas trwania: 58:10
Ocena muzyki
Komentarze