Megadeth - Rust In Peace
- Kategoria: Metal
- Karol Otkała
Od tego albumu wszystko się zaczęło. Zakochany w twórczości Metalliki, po którą sięgnąłem jeszcze w podstawówce, zacząłem drążyć. Przeskoczenie z modemu na stałe łącze na przełomie wieków zdecydowanie mi to ułatwiło. Byłem wtedy na etapie grunge'u, no ale ta Metallica i solówka z "Fade To Black", o której nie mogłem zapomnieć. Na forach internetowych zacząłem szukać jakiegoś rankingu najlepszych solówek thrashowych. W jednym z postów ktoś bardzo mocno sugerował, że to, co w solówkach generował Hammett to jeden wielki syf i tylko "Tornado Of Souls" Megadeth się liczy. Nie pozostało mi nic innego, jak przesłuchać i ocenić samemu. Po tym doświadczeniu uznałem, że przytoczona opinia była może zbyt skrajna, ale fakt faktem - "Tornado Of Souls" wgniotło mnie w fotel. Nagle okazało się, że oprócz ubóstwianej Metalliki są jeszcze inne kapele grające równie dobrą muzykę. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Megadeth, która trwa do dziś. Gdybym prowadził statystyki, pewnie okazałoby się, że to właśnie do "Rust In Peace" wracam najczęściej.
Nic dziwnego bo ten krążek jest przez wielu uznawany za najlepszy w dorobku zespołu. Osoby poznające twórczość rudego chronologicznie, może zaskoczyć "lifting" kapeli w porównaniu do trzech wcześniejszych albumów. "Rust In Peace" brzmi potężnie, bardziej nowocześnie, profesjonalnie. Ta odmiana w ogóle nie przeszkodziła zespołowi w solidnym łojeniu. Album jest szybki, ciężki, dynamiczny. Na 9 utworów całkowicie na spokojnie zagrany jest tylko najkrótszy na płycie "Dawn Patrol". Lżejsze fragmenty występują jeszcze chociażby w "Five Magics", jednak utwór ten zaczyna się od kilkusekundowego ciosu nokautującego. Później - przez ponad 5 minut - atmosfera zmienia się jeszcze kilkukrotnie, a całość jest bardzo rozbudowana i wielowątkowa. Od spokojnego wstępu rozpoczyna się "Poison Was The Cure". Po minucie rudy drastycznie podkręca obroty. I to właśnie w tej odsłonie - szybkiej i ciężkiej - "Rust In Peace" sprawdza się najlepiej.
Album w świetnym stylu otwiera "Holy Wars... The Punishment Due". Dalej jest jeszcze lepiej. "Hangar 18" i "Take No Prisoners" wgniatają w fotel. Kroku dzielnie dotrzymuje im "Tornado Of Souls" i "Rust In Peace... Polaris". Mustaine ściga się z Friedmanem w ilości generowanych solówek. Duet ten osiąga mistrzostwo w drugiej części "Hangar 18", który brzmi jak hip-hopowa bitwa na freestyle, z tym, że zamiast głosów mamy tu gitary. Słuchacz nie zdąży jeszcze dobrze się pozbierać, a tu już atakuje go "Take No Prisoners". Utwór napędzany jest przez świetne wiosłowanie. W ogóle gitary na "Rust In Peace" robią piorunujące wrażenie. Swoje 5 groszy do efektu dorzuca z pewnością produkcja, która sprawia, że właśnie na gitarach słuchacz skupia się najbardziej. Na poprzednich krążkach również prezentowały świetny poziom, ale to właśnie tu najłatwiej mi było wyłowić różne smaczki i ciekawe riffy. Wszystkie te plusy, ochy i achy składają się na jeden z moich ulubionych albumów thrashowych w historii.
Reedycja krążka z 2004 roku zawiera dodatkowo "My Creation", który w zasadzie niczym się nie wyróżnia oraz 3 dema utworów z właściwego "Rust In Peace". Gołym uchem słychać tutaj przepaść, która dzieli dema od efektu końcowego. Ale przyznam szczerze, że w takiej konwencji "Rust In Peace" też by mi pasował, gdyby Mustaine przyłożył się bardziej do wokali. Bo te drażnią jeszcze bardziej, niż zwykle.
Artysta: Megadeth
Tytuł: Rust In Peace
Wytwórnia: Capitol
Rok wydania: 1990
Gatunek: Thrash Metal
Czas trwania: 40:44
Wydanie: Jewelcase
Ocena muzyki
Ocena wydania
Nagroda
-
Wielki Vinylator
Klasyka gatunku, co tu recenzować trzeba mieć! Ja mam na picture discu 1 press!
0 Lubię
Komentarze (1)