Leonard Cohen - Songs of Leonard Cohen
- Kategoria: Inne
- Radomir Wasilewski
Był nie najmłodszy i prezentował się dość konserwatywnie - taką opinię na temat Leonarda Cohena wydały osoby zajmujące się nagrywaniem jego debiutanckiego albumu. W istocie, przypominający wizualnie aktora Ala Pacino, liczący sobie w 1967 roku trzydzieści trzy wiosny, mieszkający w Stanach Zjednoczonych Kanadyjczyk do nastolatków nie należał, a na zdjęciach nie ubierał się i nie czesał według najnowszej w czasach dzieci kwiatów mody. Pewnie dlatego też te zdjęcia dziś można oglądać bez uczucia wstydu i zażenowania, w przeciwieństwie do niektórych ówczesnych fotografii Beatlesów, Rolling Stones'ów czy innych gwiazd korzennego rocka. Nie przeszkodziło to jednak panu Cohenowi nagrać płyty o mocno rewolucyjnym charakterze, na którą w przyszłości miały powoływać się całe pokolenia muzyków. I to pomimo - wydawałoby się - wyjątkowo prostej i tradycyjnej formuły grania, nie mającej nic wspólnego z rockowym hałasowaniem.
"Songs of Leonard Cohen" - podobnie, jak trzy kolejne albumy muzyka - jest uznawany za klasykę stonowanego, balladowego grania, opartego na gitarowym, w większości akustycznym brzmieniu. I faktycznie, takie klimatyczne, gitarowe brzdąkanie na płycie dominuje, choć nie wszędzie ma ono charakter stonowany i minimalistyczny. Cohen dysponuje dużą wyobraźnią i talentem aranżacyjnym. Postarał się więc, by nie było nudno, dodając do gitar głęboko brzmiący bas, klawisze i ludowe instrumenty, takie jak skrzypce czy flet, a czasem też delikatną perkusję. Całość jest zawieszona w folkowym nastroju, mającym trochę wspólnych punktów ze stylistyką amerykańskiego country, od których to wpływów Leonard Cohen nigdy zresztą się nie odżegnywał. Ponieważ do nagrań albumu zostali dobrani bardzo utalentowani muzycy, jest na czym zawiesić ucho, a rozgryzanie subtelności aranżacji, smaczków i dodatków może przynieść słuchaczowi prawdziwą frajdę. Co ciekawe, mimo, że album został nagrany w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, nie słychać jego wieku, a płyta z racji bardzo czystego i selektywnego brzmienia doskonale broni się nawet pół wieku po swojej premierze.
Jednak to, że doskonale jej się słucha od początku do końca, zawdzięcza swoim dwóm największym atutom. Po pierwsze, świetnie skonstruowanym piosenkom, które w przeciwieństwie do licznych naśladowców Cohena nie są tylko smętnym, nudnym i monotonnym pogrywaniem na akustyku, ale ciekawymi opowieściami, często podzielonymi na zwrotki i bardzo chwytliwe refreny. Pojawia się w nich też mnóstwo charakterystycznych, zapadających w pamięć momentów. Dzięki temu utwory - mimo, że są do siebie podobne - mają indywidualny charakter, łatwy do zapamiętania nawet przez mniej wyrobionego słuchacza. Drugim atutem jest oczywiście głos Leonarda. Wszyscy, którzy Kanadyjczyka kojarzą z niskiego, grobowego barytonu, charakterystycznego dla późniejszego, bardziej komercyjnego okresu jego twórczości, mogą się zdziwić. W latach sześćdziesiątych ten głos był inny. Choć również o niskiej barwie, to jednak o wiele delikatniejszej, pełnej różnorakich emocji, zarówno żalu i pretensji do złośliwego losu, jak i pojawiającego się chwilami optymizmu. Jest to głos z gatunku czarujących słuchacza i wciągających go w pełne życiowych przemyśleń i niebanalnych, filozoficznych wywodów warstwy liryczne. Epizodycznie wokal Leonarda jest wspierany przez żeńskie chórki. To właśnie warstwa wokalna płyty tworzy kontemplacyjny charakter całości, idealny do słuchania w fotelu z zamkniętymi oczami, w formie pół świadomego zatopienia się w płynących dźwiękach.
Debiut Leonarda Cohena to mieszanka dużego kalibru hitów jego twórczości z trochę mniej znanymi i jednocześnie ambitniejszymi kompozycjami. Początek to strzał z grubej rury, bo melodyjna, klimatyczna, kojąca zmysły "Suzanne" jest jedną z najsłynniejszych kompozycji Cohena. Kolejne trzy utwory już tak powszechnie rozpoznawane nie są, pokazując surowszą, bardziej ascetyczną formułę gitarowego grania, co dotyczy zwłaszcza prawie 6-minutowego, wzbogaconego pasażami skrzypiec "Master Song" i mantrowego, monotonnie granego w delikatny sposób na gitarze "The Stranger Song". Z kolei prosty, delikatny, mroczny "Winter Lady" to wyraźna zapowiedź stylu kolejnego albumu Kanadyjczyka, "Songs from a Room". Te trzy utwory mniej podziałały na masowego odbiorcę, a bardziej na późniejszych alternatywnych wykonawców, takich jak Nick Cave czy Justin Broadrick z industrialnego Godflesh. Duży wpływ na przyszłość muzyki rockowej wywarł też baśniowy, romantyczny, ozdobiony niesamowitymi perkusyjnymi dodatkami utwór "Sisters of Mercy", od którego wziął nazwę jeden z najbardziej znanych angielskich zespołów gotyckich. Po tej dawce fantastyki, bardziej naturalna, folkowa, pełna wokalnych emocji "So Long Marianne" przywraca słuchacza do utkanej z melancholijnych wrażeń rzeczywistości. Jest ona wstępem do kolejnych, ponadczasowych hitów twórczości Cohena - bijącego niesamowitym optymizmem i radością zakochanego mężczyzny, nastrojowego "Hey That's No Way to Say Goodbye", stanowiącego jego przeciwieństwo, świetnie zaśpiewanego "Stories of the Street" oraz inspirowanego muzyką country, wzbogaconego ciekawymi zagrywkami gitar, "Teachers". Na finał następuje powrót do bardziej kontemplacyjnej i nie tak wpadającej w ucho muzyki w postaci "One of Us Cannot Be Wrong", która kończy się zbiorowymi gwizdami i pokrzykiwaniami muzyków grających z Leonardem. Daje świadectwo sporego dystansu Kanadyjczyka do siebie, pokazującego, że nie wszystko, co komponuje, musi być w stu procentach traktowane na serio i poważnie. Wartość dodaną tego albumu tworzą też dwie kompozycje bonusowe, które zostały ozdobione wyrazistym perkusyjnym graniem przypominającym tradycyjne, rockowe kompozycje. Są to dynamiczny, bogaty aranżacyjnie, miejscami wręcz jazzujący "Store Room" oraz refleksyjny, ozdobiony pięknymi pasażami organów Hammonda oraz świetnymi liniami wokalnymi "Blessed is the Memory".
"Songs of Leonard Cohen" należy do najlepszych dokonań w dorobku tego muzyka i przez sporą grupę jego fanów jest uznawany za najlepsze dokonanie w całej jego karierze. Mimo, że w kilku miejscach słychać, że nie czuł się jeszcze kompozytorsko tak pewnie, jak w kolejnych latach, bez wątpienia jest to album do obowiązkowego poznania przez wszystkich ceniących sobie twórczość Leonarda. Wartość krążka jest tym większa, że stanowił on źródło inspiracji dla wielu utalentowanych muzyków z różnych pokoleń i stylów muzycznych, pośród których można wymienić chociażby Nicka Cave'a, Andrew Eldritcha, Justina Broadricka, Steve'a von Tilla czy Marka Kozelka. Ale nawet abstrahując od wpływowości, jest to album, którego po prostu świetnie się słucha. Mimo swej prostoty, a często też ascetyczności, potrafi on wciągnąć od początku do końca. I to jest najlepszym dowodem talentu kompozytorskiego Leonarda Cohena.
Artysta: Leonard Cohen
Tytuł: Songs of Leonard Cohen
Wytwórnia: Columbia
Rok wydania: 1967
Gatunek: Folk Kontemplacyjny
Czas trwania: 41:03
Ocena muzyki
Komentarze